Tak w ogóle to miała być Łomnica. Grzałam się na nią dosyć potężnie, zresztą jak na wszystkie obrane cele, jednak deszcz skutecznie ostudził moje żądze. Padało od rana, co nie stanowiło wielkiego zaskoczenia – prognozy pogody były nieubłagane, aczkolwiek wszystkie źródełka wieściły wszem i wobec mniejsze tudzież większe rozpogodzenie. W każdym razie miało przestać padać, co paradoksalnie było wodą na mój młyn.
Ciałko jeszcze dobrze pamiętało wyrypę na Niżnie Rysy oraz Rysy, ale dwudniowa laba pod postacią lajtowych wycieczek do Smokowca oraz nad Popradzki i Szczyrbski Staw znacznie przyczyniła się do regeneracji umysłu. Ten przełączył się w tryb gotowości i bezdusznie nakręcał resztę ciała na kolejne wyzwanie. Łomnica, Łomnica, Łomnica – dało się słyszeć pod moją kopułką, gdy tylko walące w szybę krople deszczu traciły nieco na intensywności.
Z biegiem czasu hasło „Łomnica” sukcesywnie gasło, aż wreszcie zdechło doszczętnie. Minęła bowiem godzina zero, wyznaczona jako ostatnia możliwa do realizacji celu, a tu wciąż padało. Obiecanej poprawy ni widu ni słychu, a pakować się w nieznane przy mokrych skałach i sporym zachmurzeniu to nie mieliśmy ochoty. Główka zmieniła repertuar na Sławkowski Szczyt, co to jest znakowany, a przede wszystkim bliżej położony i niższy. Ten był jeszcze do osiągnięcia, ale i tam nam się nie chciało pchać w deszczu. Rozleniwione blerwy…
Sytuacja odmieniła się o godzinie 14.00. Deszcz ustąpił, a my w try miga podjęliśmy decyzję o wyjściu. W ciągu kilku minut spakowaliśmy klamoty i już o 14.25 siedzieliśmy w elekriczce jadącej do Starego Smokowca. „Porno” na zewnątrz było uderzające! 1,5 litra wody zeszło zanim jeszcze zameldowaliśmy się na szlaku. W związku z powyższym należało uzupełnić zapasy w sklepie i przy okazji wdepnąć do IT, aby upewnić się, że z tych chmur nie pierd**nie. Wypytałam ratownika HZS na okoliczność burzy i uzyskałam odpowiedź satysfakcjonującą: „dzisiaj to już nie, na pewno będzie spokój, ale jutro będzie búrka, tak jak obiad, o 14.00”. Spoko, jutro to se może grzmieć. Z lekkim sercem, ale ciężkim plecakiem mogłam przystąpić do wędrówki.
Do Sławkowskiego Szczytu miałam obojętny stosunek, żeby nie powiedzieć negatywny. Relacje na „internetach” nie zachęcały mnie jakoś szczególnie do odwiedzenia tego rejonu Tatr. Owszem, prezentowane widoki były całkiem smaczne, jednak na pierwszy plan wybijały się opisy szlaku, takie zniechęcające i wbijające do łepetyny, że tam mozolnie, długo, nużąco, nudno. Szlak pozbawiony jest trudności, więc sam w sobie nie stanowi wyznawania (poza kondycyjnym), a brak alternatywnego zejścia (znakowanego) odejmuje kolejne punkty w skali atrakcyjności. Na dodatek początek ścieżki zaczyna się w sercu Starego Smokowca, tuż przy dolnej stacji kolejki na Hrebienok. Czy to oznacza tłumy na wierzchołku, podobne do tych na Giewoncie? Bardzo prawdopodobne, choć o tej godzinie i w takich warunkach nie uzyskam odpowiedzi.
Na szlaku zameldowaliśmy się o godzinie 15.20, niecałe pięć godzin przed zachodem słońca, na który, rzecz oczywista, czyhaliśmy. Jako że mapa przy niebieskich znaczkach wskazywała dokładnie 5 godzin, to nie było czasu na marudzenie i jakiekolwiek posiadówki. Trzeba było bezwzględnie napierać do góry, a to nigdy nie jest łatwe w parny i tak upalny dzień. Dzień, w którym gile w nosie się topiły, a po kilkugodzinnym deszczu nie było ani śladu.
Nie będę się dziś rozwodzić nad przebiegiem szlaku, o jego dokładny opis pokuszę się innym razem, jednakże potwierdzę tezę o mozolności. O jego dolnym odcinku nawet nie chcę myśleć: nudy na pudy podgrzane w piekarniku do 180 stopni. Beznamiętną wędrówkę ożywiła dopiero Maximilianka (1530 m), czyli taras widokowy nazwany na cześć Maximiliana Weisz’a, który na początku XX wieku zbudował (w dużej mierze własnym kosztem) drogę na Sławkowski Szczyt.
Wyżej było już przyjemniej. I chłodniej. Co prawda widoki przysłaniał sam grzbiet Sławkowskiego, ale wyraźnie czuć było nabraną wysokość, a leśne otoczenie zmieniło się w kamienny krajobraz. Ścieżka również uaktualniła charakter i teraz kluczyła wśród wielkich głazowisk, po których swobodnie biegały… Kozice!
Niesamowite to uczucie, kiedy zamiast innych turystów napotyka się futerkowych tubylców. Jednego, dwóch, a po chwili cały kierdel! Takie właśnie stają się Tatry „po godzinach”: puste, bardziej dzikie, fascynujące, ale też groźne, choć to ostatnie tym razem nas nie dotyczyło. Łatwiej napotkać domowników tatrzańskiego parku i wszystko jest w porządku, póki tym domownikiem nie jest rozeźlony niedźwiedź.
Powiem szczerze, że były chwile zwątpienia, czy zdążymy wleźć na ten Sławkowski przed zachodem słońca. Miałam poczucie, że idę wolno, jak mucha w smole. Z początku mogłam zwalać na upał, ale im wyżej, tym bardziej wyłaziły niedoskonałości kondycyjne. W każdym razie 20.00 była coraz bliżej, a do szczytu jeszcze kawał drogi. Taka sytuacja zawsze wprowadza odrobinę gorączkowości i napięcia.
A tak w ogóle, to parliśmy do góry nie mając żadnej gwarancji, czy cokolwiek spektakularnego się wydarzy. Aura nie zapowiadała niczego wielkiego. No ok., chmurki troszkę się zabarwiły, niebo przybrało cieplejsze barwy, ale wszystko wskazywało na powtórkę ze Świstowej Kopy, kiedy to dmuchany balon z napisem „lansiarski zachód słońca” wyskoczył z rąk i wydając z siebie dźwięki przypominające pierdnięcia opadł za ziemię w postaci pomarszczonego flaka.
Nadzieja na wielki, okrąglutki balonik jeszcze nie zdechła, zatem prezentowaliśmy sobą wielce optymistyczną postawę. I gdy kopuła szczytowa Sławkowskiego wyłoniła się w całej okazałości (O rany, wreszcie!), to absolutnie nie wydobyły się z nas łajdackie, ale też typowe w takich sytuacjach epitety, jak: „O ja pitolę, ile jeszcze!”, „Na ch*j my się tak męczymy, normalni ludzie o tej godzinie piją browary na kwaterze …”, albo: „Następnym razem jadę nad morze!”. Nie, my żeśmy cieszyli się, że zostało już tak niewiele podejścia.
Jeszcze kawałek…
Kopuła szczytowa Sławkowskiego Szczytu
Wtem nagle i bez żadnego uprzedzenia nadzialiśmy się na cały kierdel kozic! Małe, duże, średnie – do wyboru, do koloru. Mówią, że głupi ma szczęście, ale podejrzewam, że zostało wynagrodzone nasze wzorowe nastawienie i brak karczemnego słownictwa.
Podziwialiśmy kamziki, pofociliśmy ile się dało i kiedy odwróciły się do nas dupami i uciekły za pobliskie skały powróciliśmy do wędrówki.
Ostatni fragment szlaku, to już toporne wejście po złomach i piargach, najmniej przyjemne z całej trasy. Jest dość stromo, a przede wszystkim sypko, więc z ulgą przywitałam szczytowe głazy.
Przywitałam coś jeszcze. Fantastyczny wachlarz tatrzańskich kolosów, począwszy od Gerlacha, a skończywszy na masywie Łomnicy. Ze Sławkowskiego szczególnie ciekawie prezentuje się Dolina Staroleśna (Veľká Studená dolina) ze swymi licznymi piętrami i najliczniejszym w Tatrach skupiskiem 25 stałych stawów (widać je wszystkie z wyjątkiem Warzęchowego).
Sławkowski Szczyt (Slavkovský štít, 2452 m) totalnie ujął mnie nietuzinkową panoramą, jaka roztacza się z wierzchołka. Z jednej strony widoki obejmują rozległy Spisz i miasteczka leżące na Podtatrzu, z drugiej strony czaruje mur Tatr Wysokich.
Wpisuję się na listę osób twierdzących, że szlak na Sławkowski jest monotonny i dość męczący, ale szczytowanie z nawiązką wynagradza trud poniesiony podczas wędrówki. No sami zobaczcie:

Krzyż zamontowano w 2006 roku za sprawą anonimowego fundatora.
Po lewej Posrednia Grań, Durne Szczyty oraz Łomnica.
Z każdą chwilą niebo czerwieniło się coraz bardziej, a nadzieja na zjawiskowy zachód słońca rozpierała serce. Już same chmurki co rusz zmieniały kształty i tworzyły niesamowitą oprawę dla strzelistych turni. Eh, warto było…

Na pierwszym planie Świstowy Szczyt i Złotnikowa Czuba, na drugim zlewają się dwie granie: Koszystej i Wołoszyna, na trzecim planie Babia Góra

Na pierwszym planie fotogeniczny Staroleśny Szczyt, a za nim:
po lewej Litworowy, Ganek oraz Rysy, po prawej Baniasta Turnia, Mała Wysoka, Dzika Turnia oraz Świstowy Szczyt.
Wreszcie słońce wylazło i dopełniło cały pejzaż. Słów brakuje na opisanie akcji, która rozgrywała się na naszych oczach… Lepiej skupić się na tym co zarejestrował aparat.
Sławkowski Szczyt rozczarował mnie bardzo pozytywnie, ale to niesamowity zachód słońca wykończył ten dzień wprost idealnie. Wisienka przerosła tort! Jednak wszystko co dobre w końcu się kończy – słonko powędrowało w inną część kuli ziemskiej, zabierając ze sobą światło i ciepło.
Pozostało przygotować spanko i zajeść galopujące emocje. Wierzcie, że po takich przeżyciach kolacja smakowała wybornie, o ile można tak mówić o gorącym kubku. No ale jest coś w tym, że niebywałe zjawiska i widoki w jakiś magiczny sposób doprawiają podłe turystyczne żarcie i podnoszą jego walory smakowe. To chyba ten błogostan z umysłu przenosi się na kubki smakowe i żołądek.
Rozbestwieni tym zachodem słońca liczyliśmy na równie fenomenalny wschód.
Po ciąg dalszy klikajcie w link: Zakrapiany poranek na Sławkowskim Szczycie. Kto by pomyśłał, że będzie tak dziwacznie…
Pozdrawiam,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Tatry po godzinach są wspaniałe. Najgorsze, że jak człowiek ich raz zasmakuje to chciałby tak chodzić zawsze.
Tak właśnie jest 🙂
Czyta się rewelacyjnie!
Koziczka ze zdjęcia „Do schrupania” rzeczywiście do schrupania, cudny kadr.
To prawda, że widoki ze Sławkowskiego wynagradzają to paskudne podejście. Zimą idzie się lepiej 😉
Macie szczęście do spektakularnych zachodów, zazdroszczę 🙂 Fantastyczne fotki!!!
Czekam na ciąg dalszy i zdjęcia ze wschodu 🙂
Nie zawsze to szczęście kurczowo się nas trzymało. 😉
A zimą będę musiała kiedyś sprawdzić. 😛
A nic nie wspominałaś, że będziecie kręcić „Władcy kozic w drodze do sławkowskiego Mordoru” 😉
Przepiękne zdjęcia! Super widoki 🙂
Jak zawsze, czyta się rewelacyjnie! 🙂
W „mój weekend” w Tatrach po zejściu z Łomnicy zastanawiałem się, gdzie iść dnia następnego. Sławkowski chodził dość poważnie mi po głowie, ale zrezygnowałem z tego planu, głównie ze względu na czas, czy jego kruchość.
Teraz troszkę żałuję, tylko troszkę… i obmyślam, kiedy by się na niego jednak wdrapać :).
Niesamowite zdjęcia! i kolejny świetny artykuł 🙂 jakiego aparatu i obiektywu (obiektywów) używaliście?
Dzięki 🙂 Jeśli chodzi o aparat to nic wygórowanego – Nikon 5100 + Nikkor 16-85 mm