Zacznę od małej dygresji, wyjaśnienia jakim cudem powstał poniższy tekst. Kto śledzi bloga i fanpage ten wie, że mam malutkie zaległości z wakacyjnymi relacjami. Obowiązki i wrześniowo-październikowe wyjazdy w góry wprowadziły zamęt na blogu i jak tak patrzę na kolejność umieszczania kolejnych relacji, to aż łapię się za głowę – chronologia leżała i kwiczała. W końcu udało mi się ogarnąć Karkonosze, opisałam też jesienne przygody w Tatrach, więc ostatnimi czasy przeprowadzam Was przez letnie wyrypy pewnej ekipy… Poniższy tekst powstał sam, nie no, ja go napisałam, ale jakoś tak wylazł ze mnie zupełnie niezamierzenie. Prawdę mówiąc, jakiś czas temu zaczęłam spisywać relację z próby zdobycia Baranich Rogów, a powstało to coś. Wygląda na podsumowanie wakacji – i dobrze – przynajmniej w ten sposób usystematyzuję wszystko to co działo się w sierpniu. Innymi słowy, zapraszam na rozrachunek lata.
Długo oczekiwane wakacje w Tatrach zaczęły się deszczem. Już w podróży.””He he he, bardzo dobrze, niech się teraz wypada, a potem będzie cud, miód i malina! Przecież nie może lać przez całe dwa tygodnie”. Yhm, ależ ja byłam wtedy naiwna… Podhale również przywitało nas deszczem, a jakże, w rezultacie wieczór w Bukowinie Tatrzańskiej spędziliśmy na kwaterze. Nie licząc sprintu do sklepu po prowiant, rzecz jasna pod ostrzałem kropel deszczu. Kolejny dzień także przyniósł ulewę i uwięził nas w pokoju… Zamiast podziwiać panoramę z Małej Wysokiej, musiałam zadowolić się panoramą z balkonu…
Na szczęście późnym wieczorem przyjechała Gosia (Ruda z Wyboru) i nastąpiła pierwsza, nieśmiała próba zaprzyjaźnienia się, pod patronatem cydru. Dość szybko doszłyśmy do wniosku, że w sumie to chyba się polubimy: w końcu jesteśmy dwie blogiery, z tymi samymi telefonami, zbzikowane na punkcie Tatr. W trakcie rozmowy wymsknęły mi się jakieś głupoty (to przez ten cydr!), Gosia się rozluźniła, możliwe że też coś kilka razy palnęła i już w pełnej komitywie umówiliśmy się wszyscy na… zwiedzanie Dobszyńskiej Jaskini Lodowej i Lewoczy. Eh, prognozy straszyły długotrwałymi ulewami, tak więc pierwsze górskie podrygi zaleciały doliniarsko, choć wtedy jeszcze nie przypuszczaliśmy, że ten wyjazd uczyni z nas prawdziwych „doliniarzy” i „Łowców Tatr”. Na te ksywki dopiero mieliśmy sobie zasłużyć.
Kolejny dzień miał przynieść deszcz, ale słowo deszcz brzmi o wiele przyjemniej jak ulewa, zatem doszliśmy do wniosku, że pchamy się w góry. Przyjechaliśmy by wspólnie przemierzać szlaki i bezdroża, a poza tym nie rozpuścimy się na deszczu, co nie? Za cel obraliśmy sobie Kozią Przełęcz, którą udało nam się zdobyć nietypowo, bo aż dwa razy za jednym zamachem.
Podwójna gloria sprawiła, iż kolejne plany sięgnęły dużo wyżej, aż do wysokości 2410 m n.p.m.. Jako że do grupy dołączył Janusz (Tatry Zimą) i przywiózł ze sobą słoneczko, plany te urzeczywistniły się w szybkim tempie, na mój gust za szybkim. W każdym razie naszym łupem padł Mięguszowiecki Szczyt Czarny.
Uwierzyliśmy w swoje siły, w to, że jako grupa będziemy władać Tatrami, że wszystkie szczyty będą ulegać, gdy tylko wskażemy na nie palcem. Yhm. Spójrzcie co się działo dalej… Jest wieczór, do grupy dołącza Robert (Góry bez granic). W końcu wszystkie adminy, blogiery i osoby towarzyszące były zebrane w jednej kupie. No to co? Trzeba to opić! 😉 Na wieczorek zapoznawczy wybraliśmy sobie wielki taras z widokiem na Tatry. Do imprezowania mieliśmy dobrą motywację: Janusz obwieścił, że kolejny dzień i tak będzie lipny, nad graniami przewalą się straszliwe burze i nigdzie wysoko nie pójdziemy, co najwyżej możemy celować w jaskinie Doliny Kościeliskiej. Wieczór był ciepły, sylwetki Tatr majaczyły na horyzoncie, gwiazdy przyświecały, piwko smakowało – imprezka nie skończyła się szybko.
Oczywiście nikt z nas nie wstał skoro świt, przecież do jaskiń nie ma się co spieszyć. Jakim cudem się więc stało, że wylądowaliśmy na Łysej Polanie? I to dopiero o 9.00 rano, zważywszy, że nagle naszym celem stał się Młynarz? Doprawdy nie wiem, wydaje mi się, że to pomysł Janusza, całkiem możliwe, że poprzedniego wieczoru Łomża poprzewracała mu klepki w głowie. Z początku niezadowolona, z czasem traciłam resztki imprezy z organizmu, a zyskiwałam humor i energię. Młynarza ewidentnie nie zdobyliśmy, pomruki wystraszyły nas nad Ciężkim Stawem. Pognaliśmy jeszcze pooglądać Zmarzły Staw pod Wysoką, ale deszcz i pobliskie pohukiwania zmusiły nas do odwrotu. Niedługo potem się rozpogodziło, a nawałnice faktycznie były, ale tuż nad Zakopanem. W naszej części Tatr tylko postraszyło i przeszło. Gdybyśmy przeczekali trochę, wszak nad Zmarzłym jest koliba, Młynarz by padł. Całe szczęście Ciężka Dolina jest cudna, piękna i w ogóle, więc w sumie wróciliśmy z wycieczki bezspornie zadowoleni. Wieczorem w naszej bukowińskiej melinie kontynuowaliśmy integrację, ale z nieco mniejszym rozmachem. Mieliśmy bowiem szczwany plan, który tym razem miał być od A do Z spełniony.

Polana Białej Wody. Eh, jak pięknie zaczał się ten dzień… Poszczuł słońcem, dał nadzieję, a i tak skończyło się byle jak.
Wczesna pobudka udała się znakomicie i już o ósmej z minutami byliśmy w Dolinie Pięciu Stawów. Biegusiem osiągnęliśmy Gładką Przełęcz i równie szybko z niej zeszliśmy… Pomruki znowuż nas przegoniły z grani i znowuż się okazało, że to tylko falstarty i groźby, a nie rasowa burza. No ale cóż zrobić, skoro siedzieliśmy już w schronisku i sączyliśmy browarka na pocieszenie? Liptowskie Mury będą musiały na nas poczekać…
Zbyt wczesny powrót z wycieczki zaowocował kolejną imprezką w Bukowinie Tatrzańskiej… A kolejne pesymistyczne prognozy sprawiły, iż powiedziałam: Basta! Robię sobie dzień odpoczynku (od piwa chyba) i nigdzie jutro nie idę. Nie mam zamiaru znowu moknąć i znosić kolejnego wycofu”! Robert miał podobne zdanie i też został w Bukowinie, natomiast zarówno Gosia, jak i Janusz chyba chcieli odczarować te doliny i przełęcze i pokazać nam jak się szczyty zdobywa. Taaa, skończyli swoje podboje na Dolinie Pięciu Stawów Spiskich. Wszyscy zgodnie urządziliśmy wieczorem huczną imprezę, na cześć „doliniarskiej klątwy”, która ewidentnie nad nami wisiała. Prognozy na kolejny dzień też nie pozostawiały złudzeń – miało lać, solidnie i przez cały dzień.

Coś tam gór widzieliśmy… z balkonu! 😛 Z każdą godziną Tatry coraz bardziej ulegały naciskom ciemnych chmurzysk…
Gdzieś około 10.00 stawiliśmy się w Kirach. Faktycznie pogoda była pod psem, więc przypuściliśmy szturm na jaskinie w Dolinie (!) Kościeliskiej. Było lajtowo, było zabawnie, było mokro. W deszczu nie chodzi się fajnie, nawet jeśli są to tylko krótkie przebieżki pomiędzy jaskiniami, ale lepsze to, niż biadolenie o totalnie zmarnowanym dniu na kwaterze. Porwałam się na rzetelny opis jaskiń i szlaków dojściowych, więc zapraszam do lektury tu (Mroźna, Wąwóz Kraków, Smocza Jama) i tu (Raptawicka, Obłazkowa, Mylna).
Natomiast piwny podwieczorek po jaskiniowych podbojach (już na naszej mecie w Bukowinie) przyniósł przełom. Zapał i morale podupadły, nawet zaczęliśmy przyznawać się, iż cieszą nas deszczowe prognozy, bo one sprzyjają integracji, a ta nam wychodzi wyśmienicie. Jednak z którymś tam z kolei piwkiem (nikt nie liczył) ktoś począł rzucać rewolucyjne hasła o wzniosłej idei zdobywania szczytów, o niestrudzonych wędrowcach stających na wierzchołkach skalistych turni, opiewających później w pieśniach piękno zastanych widoków. Wtedy coś w nas pękło. Górska duma poczęła przebijać się przez piwne opary i szybko obmyśliliśmy plan szturmu na zacne Baranie Rogi. Do boju!!!!

W sumie dobrze, że nie widać twarzy, bo by mnie zaraz zjedli za pokazywanie pamiątek z wieczorków w grillowni 😉
Rozmiary naszej klęski okazały się niewyobrażalne! Nie o błądzenie pod progiem Dzikiej Doliny nam chodziło… To był gwóźdź do trumny. Zgodnie przyznaliśmy, iż dość upokorzeń. Na tym wyjeździe klątwy nie odczynimy i nie ma sensu dłużej się męczyć. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – byliśmy doliniarzami pełną gębą, a Czarny Mięgusz był tylko wypadkiem przy pracy.
Jakoś nie zmartwiło nas to za bardzo, wręcz przeciwnie – humorki dopisywały, więc znowuż wylądowaliśmy w grillowni w asyście złotych trunków. Chyba wtedy rzuciłam pamiętne hasło (nawet cytowane przez Gosię): „Ejj, zauważyliście, że jeszcze tydzień temu piwo miało gorzki smak?” 😀 Tak właśnie było. Impreza trwała do białego rana, dosłownie. Skończyła się wschodem słońca na tarasie, kanapkami z konserwą na śniadanie i piwem zamiast kawy. Zupełnie jak u studentów! 😉 A byłabym zapomniała o najważniejszej wycieczce tego lata!!! No przecież ta posiadówa zaowocowała nocną, najtrudniejszą, najniebezpieczniejszą i krańcowo wyczerpującą wyrypą granią Orlen Perci! To był nasz wielki sukces! :D

W oczekiwaniu na świt. Basen przetrwał tę noc, byliśmy grzeczni 😀
Fot. Robert VS (ale moja obróbka, zaznaczam to, bo fotografer mnie pogonił, że za jasne i on by zrobił lepiej) 😉

Namiętnie wpatruję się w Tatry, dobrze że chociaż z balkonu udawało nam się je podziwiać 😉
Fot. Robert VS (obróbka to moje dzieło) 😉
Następny dzień przebiegał pod hasłem: „Dobry duchu renowacji, wróć nam siły po libacji”! Błogie lenistwo sponsorowało popołudnie, a wyczynem okazało się wyjście do karczmy na leczniczy żurek.
Wieczór spędziliśmy w ulubionej grillowni i wtedy postanowiliśmy nie przedłużać męki i skrócić tatrzańskie wakacje o 2 dni. Choć po prawdzie, byli też tacy co przyjechali na 3 dni, a znacznie przedłużyli wakacje (Robert chyba dobrze się bawił). Odpaliliśmy pożegnalne Tatry (o dziwo te zapuszkowane ulegały nam zadziwiająco gładko), co zaowocowało szczwanym pomysłem: wszyscy postanowiliśmy jechać nazajutrz z Januszem do Krakowa! Ten miał dobry powód, musiał wrócić do pracy, reszta natomiast miała opory przed rozstaniem i postanowiła zwalić się Januszowi na łeb. W ten oto sposób ekipa wylądowała w Krakowie…
KRAKÓW I SKAŁKI – POŻEGNANIE LATA 2014
Pozdrawiam
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Nie ma to jak dokładny opis owocnego, wakacyjnego wyjazdu 😉 Tyle Tatr chyba juz dawno nie padło pod Waszym naporem 😀
Wszystkie tatry były nasze 😉
Coby nie mówić, ciekawe mieliście te wakacje 😀
To na pewno 😀
Zamierzam sobie kiedyś tę Waszą ekipę wypożyczyć. 😉
Nie wiem czy Cię stać i czy Twoja wątroba wytrzyma 😉
Do Providenta pójdę 😀
Obejdzie się bez takich skrajności. Dogadamy się. 😀
Powiem tak : chyba by mnie szlag trafił, jakbym pojechała w Tatry na dłuzszy urlop i była by taka pogoda 🙂 Dlatego….nie jeżdżę na dłużej w polskie góry.Ale podsumowanie jak zwykle fajne;)
Szkoda ,że latem jeszcze nie śledziłam bloga,bo chętnie bym się ustawiła z Wami w Krakowie na piwo 😉 Choc piwa to chyba mieliście dośc; no to ewentualnie wiśniówkę. Pozdrawiam!
Nie mieliśmy dość 😀 Ja mieszkam daleko, więc w Tatry mogę jeździć rzadko i na długo. Nie zawsze trafiam z pogodą…
Poprawić trafienie w pogodę można przy pomocy tego:
http://www.twojapogoda.pl/
Można zerknąć na 16-to dniową prognozę wpisując np. Zakopane lub Kasprowy Wierch.
Japońska sprawdzalność prognozy, czyli … jakotako.
Słonecznych dni na szlaku!
Łał, piękne zdjęcia, chciałbym tam być.