Historia zatoczyła koło: ostatnia wycieczka w październikowych Tatrach zaczęła się tak jak pierwsza na Szpiglasie – pięknym wschodem słońca, który rozpalił turnie czerwoną poświatą, z tą różnicą, że teraz zjawisko podziwiałam ze znacznie niższej perspektywy. Drobny szczegół. Najważniejsze, że dzień okazał się równie słoneczny i cieplusi, bo zaplanowałam dosyć długą trasę, o taką:
DROGA WOLNOŚCI – BIAŁA WODA – ZIELONY STAW KIEŻMARSKI – JAGNIĘCY SZCZYT – ZIELONY STAW KIEŻMARSKI – BIAŁY STAW – KIEŻMARSKI – SCHRONISKO POD SZAROTKĄ – DROGA WOLNOŚCI
No i na tym kończy się moja fantazja literacka, bowiem tego dnia wiało nudą. Nie zrozumcie mnie źle, wycieczka była absolutnie i w 100 % udana, przesycona efektownymi widokami i w ogóle było fajnie i uroczo, ale… No właśnie, pojawia się słowo „ale”, bo ciężko opisać wycieczkę, podczas której nie przytrafiły się przygody, nie wydarzyło się nic spektakularnego, coby można było za 20 lat opowiadać z wypiekami na twarzy. Wszystko poszło zgodnie z planem: systematycznie zyskiwałam wysokość, później równie skutecznie ją traciłam, uwięziłam kapitalne widoki w kadrach i na tym koniec perypetii. Liczę więc na to, iż zdjęcia uratują tę relację, samego tekstu za dużo nie wyduszę.
Całą imprezę rozpoczęłam w Białej Wodzie Kieżmarskiej (przystanek autobusowy i parking przy Drodze Wolności), tuż przy wylocie Doliny Kieżmarskiej, którą wiedzie szlak żółty do Zielonego Stawu, a dalej na Jagnięcy. Oczywiście wbiłam się na ten szlak i od razu narzuciłam sobie tempo, że hej! A to dlatego, że było rześko. Ściśle mówiąc, pierońsko mroźno, więc trzeba było się było jakoś rozgrzać. A rozpędzić na tym szlaku to akurat nie problem: jest on szeroki, dosyć łagodny (choć czasami bardziej zdecydowanie pnie się w górę) i łatwy niczym deptak w Kościeliskiej. Mój pęd wstrzymywały sympatyczne widoczki, które co jakiś czas ukazywały się na horyzoncie – trzeba było focić. Suma sumarum nad Zielony Staw dotarłam po dwóch godzinach wędrówki.

Mały Kieżmarski Szczyt, w tle Durne Szczyty. Spójrzcie na tę oszronioną zieleninę na pierwszym planie – mówiłam Wam, że było rześko!
Nawet nie umiem wyrazić jakże przemarzłam nad tym stawem! Tam jest tak ładnie, że zawsze kończy się długą foto sesją, a jeśli dodać zjawisko lustrzanego odbicia… Powiem tak, jakieś 50 zdjęć przekłada się na odmrożenie tyłka, którego półgodzinna posiadówa w schronisku nie jest w stanie rozgrzać.

Zbliżenie na Dziką Dolinę. W słoneczku grzeją się Durne Szczyty (po lewej) i Baranie Rogi (po prawej)
Trzeba było porzucić dygotanie w schronisku na rzecz intensywnego rozruchu. Zrazu dostałam com chciała, bowiem początkowy odcinek szlaku na Jagnięcy jest łatwy, ale stromy, a co za tym idzie męczący. Faktycznie szybko się rozgrzałam, a na dodatek wylazłam na nasłonecznione zbocza i okazało się, iż mroźno to było tylko w Dolinie Kieżmarskiej, już na progu Doliny Jagnięcej panowało bowiem istne lato! I wiecie co? Zdjęłam z siebie co mogłam, a nadal żałowałam iż nie mam bluzki z krótkim rękawkiem…

Podejście na Próg Jagnięcej Doliny. Jest słonecznie, ciepło, wręcz letnio… Tylko ten śnieg nie pasuje 😉
Kolejne metry żmudnego podejścia doprowadziły mnie do Czerwonego Stawku oraz Modrego Stawku. No ładne, ładne, ale samo zjawisko lustrzanego odbicia zdecydowanie bardziej mnie urzekło! Co innego także przykuło moją uwagę, otóż otworzył się widok na Jagnięcy Szczyt i dotarło do mnie ileż to jeszcze mordęgi, tj. wspaniałej wędrówki mnie czeka! Jakoś tak się zniechęciłam, było mi gorąco, energia gdzieś ze mnie uleciała. Zrobiłam to, co zrobiłaby każda kobieta w mojej sytuacji: pocieszyłam się czekoladą i zmusiłam do dalszego wysiłku. No na pewno każda uległa by czekoladzie, ale z tym wysiłkiem to już różnie bywa – niektóre uskuteczniają bączki, fochy, płacze i kategorycznie żądają powrotu do schroniska.
Ożywiłam się pod skalnym progiem. No nareszcie jakieś trudności, a nie tylko pitu pitu po wyłożonych głazach! Skała wcale nie okazała się wymagająca, była wręcz za łatwa jak na mój gust, do tego obsadzona ciągami łańcuchów, ale dobre i to! Wystarczyło, by pojawiła się kapka adrenaliny, na której pociągnęłam do bardzo interesującego miejsca na szlaku. Poprzez wąską szczerbinę w końcu wydostałam się na grań, na Kołową Przełęcz. Jakież tam się otwierają panoramy! Widoki oszałamiają, a człowiek głupieje w takim miejscu, więc albo sadza tyłek i wpatruje w okoliczności przyrody z rozdziawioną gębą albo (jak ja) zaczyna pstrykać setki zdjęć bez ładu i składu. Po oswojeniu, można się zabrać za bardziej przemyślane kadry.

Nieopodal Kołowej Przełęczy znalazłam sobie genialne gniazdo fotograficzne 😉 W dole widać Kołowy Staw, a w tle grań Orlej Perci.

Po lewej Kieżmarskie Szczyty, Widły oraz Łomnica, po prawej Kołowy Szczyt i opadające z niego granie.
Od Kołowej Przełęczy szlak nabiera charakteru, nie ma mowy o znużeniu, idzie się bowiem granią, może nie ścisłą krawędzią, bo nieco poniżej (po stronie Doliny Kołowej), ale i tak jest fajnie. Na dodatek wąska ścieżka przewija się przez kilka skalnych żeberek, więc do zabawy zostają zaproszone ręce. Nawet jesień dała tu o sobie znać w postaci kilku oblodzonych miejsc, ale tylko w tych zaciemnionych kątach!

Widok z Kołowej Przełęczy na szlak. To najwyższe w kadrze to jeszcze nie nasz cel, Jagnięcy skrywa się dalej.
Ostatnie metry, to już łatwe podejście na sam wierzchołek. Wreszcie można usadzić kuper na dłużej, zrelaksować się, popstrykać fotki, ponapawać otoczeniem. Z ciekawostek dodam, że na Jagnięcym zostałam rozpoznana! Czy to znaczy, że już jestem sławna? 😉 Eh, chyba raczej muszę przestać kląć na szlaku oraz prezentować się jak rasowa „prawdziwa turystka”, by rozsiewać dobry przykład. 😉

Tego dnia w Tatrach Zachodnich było morze chmur… Po prawej widać Kozi Wierch (ten z białą łatą), a nad nim wystaje Świnica.

W dole po lewej Kozia Turnia, a na wprost widok cacuszko: od Kieżmarskich Szczytów, przez Widły, Łomnicę, Durne Szczyty, Czarny Szczyt, Baranie Rogi, Kołowy Szczyt po wychylający się zza niego Lodowy Szczyt.
W porównaniu z porankiem, ciepełko na szczycie było aż nierealne (a może na odwrót?) i chciałoby się tak siedzieć i siedzieć, patrzeć i patrzeć, jednak krótki jesienny dzionek wymuszał szybką ewakuację z wierzchołka, wszak musiałam wrócić jeszcze tego dnia do Polski. Niestety nie ma innej, legalnej alternatywy na trasie Jagnięcy Szczyt – Zielony Staw, trzeba wracać tą samą ścieżką.
Nad Zielonym Stawem musiałam podjąć decyzję co dalej. Do wyboru miałam powrót żółtym szlakiem do Białej Wody, albo zupełnie nieznaną ścieżkę do Białego Stawu i dalej zejście szlakiem zielonym do Drogi Wolności. Wybrałam opcję nr 2, nieco dłuższą, a więc obciążoną ryzykiem, iż ciemność złapie mnie gdzieś w lesie… A co tam! Przynajmniej zobaczę coś nowego. I nie mówię tu o ciemnościach w lesie, te miałam okazję doświadczyć zaledwie wieczór wcześniej.
Ścieżka łącząca Zielony oraz Biały Staw biegnie sobie bez większych różnic wzniesień. Rozpędziłam się jak umiałam, by nadrabiać cenne minuty. Nad Białym Stawem zameldowałam się ok. 16.00. Zostały tylko dwie godziny do zachodu słońca, ale wtedy jeszcze się tym nie przejmowałam…
Z mapy wynikało, że szlak zajmie ok. dwie i pół godziny, ale spokojnie nadrobię: potrafię szybko chodzić, poza tym będzie przecież w dół, a tak w ogóle słowackie szlakowskazy przeginają nieco z szacowanym czasem. Phi! Będzie lajcik! Schodziło się przyjemnie, łagodnie, otoczenie było takie jakieś sielankowe, przywodzące na myśl Gorce. Nawet na szlaku pojawiały się błotniste breje, wprawdzie do tych w gorczańskich się nie umywały, ale jednak przywoływały cieplutkie wspomnienia. Na chwilę zatrzymałam się na Polanie Rakuskiej (Pastwa), by zrobić panoramę:
Potem ścieżka zagłębiła się w las, a ja za każdym zakrętem wypatrywałam schroniska. A tego ni widu ni słychu i to przez długi czas! Tak mi się dłużyło, że do głowy wpadały coraz durniejsze obawy: „A czy schronisko przypadkiem nie spłonęło kilka lat temu? Albo lawina je przysypała? A może niedźwiedź je pożarł”? 😉 Wedle mapy miałam dojść do schronu po godzinie, według moich optymistycznych szacunków po 45 minutach (przecież w dół zawsze można sporo nadgonić), w rzeczywistości zajęło mi to półtorej godziny, a szłam dość żwawo! Hmm, to była dla mnie zagadka, ale ważniejsze w tamtym momencie stało się zejście do cywilizacji przed zmrokiem.
Wcięłam szybko resztki prowiantu, jakie ostały się w plecaku i powróciłam do systematycznego schodzenia szlakiem zielonym, a później niebieskim. Udało mi się nawet uchwycić czerwieniące się w oddali niebo, było ładne, ale oznaczało też, że zaraz zrobi się zupełnie ciemno.
Nadziałam czołówkę na łeb i popędziłam za niebieską farbą, która miała doprowadzić mnie do Drogi Wolności. Do pewnego momentu szło gładko, aż trafiłam na wykarczowany i rozjeżdżony przez traktory (czy inne dewastatory) obszar, no i się zgubiłam. Z polanki odchodziło kilka ścieżek, ale żadna nie miała oznaczenia i dam sobie głowę uciąć, że jakieś dekle wycięły pomalowane drzewo i nie oznaczyły kolejnego… Na szczęście całe zdarzenie miało miejsce dosyć blisko drogi i nie było mowy o wielogodzinnym błądzeniu po lesie i skazaniu na pożarcie niedźwiedziom! Mogłam podążyć za odgłosem aut… Wszystko skończyło się szczęśliwie, bez problemu dotarłam do cywilizacji, przetransportowałam się do Polski i już na kwaterze, bez ciśnienia, przeanalizowałam przebyty szlak i doszłam do wniosku, że może i nic spektakularnego się nie wydarzyło, ale mijane krajobrazy były wybitne i warte każdej wypoconej kropli.
PS. Miałam na siłę wydusić troszkę tekstu, żeby tak zdjęcia same w relacji nie wisiały, a tu proszę – całkiem pokaźny tekst się posypał. I to o „niczym”!
OPIS SZLAKU NA JAGNIĘCY SZCZYT
Górskie pozdro,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Zaiste, piknie tam jest. Też się przymierzaliśmy do Jagnięcego, ale ostatecznie odpuściliśmy, bo byliśmy prosto z drogi z Wro, dojechaliśmy późno, więc zaliczyliśmy tylko Zielony Staw Kieżmarski i Wielki Biały. Ale nie powiem, z wielkim głodem patrzyłam w stronę szlaku na „Jagnięcinę”.
Ładnie tam w tym rejonie! Będę musiał go odwiedzić. Ciekawe kiedy nadarzy się okazja…
Ten widok bardzo mi się podoba: http://www.wiecznatulaczka.pl/wp-content/uploads/2015/01/jagniecy-odbity-w-lustrze-7.jpg
Trafiły Ci się rzeczywiście te lustra… 🙂 Piękna widokowo wycieczka.
Jestem dumna, bo byłam w tych rejonach ze zdjęć. Świetnie tam jest. Z moim ukochanym zwiedzamy teraz rejony Polski w których nie byliśmy ostatnio padło na Krynicę Zdrój . Polecam pensjonatgaborek. Genialnie spędzony czas.
Piękny tekst i jeszcze piękniejsze zdjęcia. Przypomniał mi moje wyjście na Jagnięcy w roku…hm, wstyd się przyznać, tak dawno to było. Jeździło się wtedy na Słowację na podstawie (ciekawostka historyczna) Przepustki w Strefę Konwencji Turystycznej.
Wracając podawało się celnikowi na Łysej tę czerwonawą składaną tekturkę drżąc, żeby nie skonfiskował przemycanej na dnie wora horolezki, dziś by się powiedziało „kultowego” plecaczka.
Madziu, z zapartym tchem i z wielka przyjemnością przeczytałam i powędrowałam z Tobą kolejny już raz.
tym bardziej, że we wrześniu wybieram się na Jagnięcy, ale z noclegiem w Chacie na Zielonym Stawem.
Z Twojego opisu wnioskuję, że wejście na Jagnięcy nie jest hardcorowy?
Jeśli mam za sobą Rysy z obu stron, Zawrat i pomniejsze to czy Jagnięcy jest w moim zasięgu? Jak myślisz?
Planuję go na wczesny ranek. Wyjście około szóstej.
Serdecznie pozdrawiam – Basia
Kobieto! Wejdziesz tam bez problemu! Jagnięcy to jeden z łatwiejszych szczytów. 🙂 Powodzenia i pięknych warunków życzę, bo tam cudnie jest! 🙂
No to wchodzę !!!!!! -:)))))
Miejsce w Chacie nad Zielonym Stawem zarezerwowane już.
Wszystkiego dobrego na nadchodzący sezon, wielu przebytych szlaków i wielu wejść na szczyty Madziu -:) HEJ!!!!