Gdyby ktoś mi powiedział – jeszcze na początku bieżącego roku – że zdobędę pięciotysięcznik, wyśmiałabym go. I to jak! Byłam w kiepskiej formie. Trawiły mnie wiecznie przeciągające się infekcje, trwające całymi miesiącami, moja odporność leżała i błagała o dobicie, a za takim stanem nie stoi nawet cień kondycji. Ciężko nie wspomnieć o doświadczeniu, które raczej związane jest z okresem letnim. Bo czyż można porównać zimowe Beskidy tudzież Pieniny do warunków panujących 5000 metrów ponad poziomem morza? Czy tatrzańskie łazikowanie, nawet jeśli wykraczające poza znakowane szlaki, nie jest aby zbyt małym wyczynem przed atakiem na górę dwukrotnie wyższą od dotychczasowych zdobyczy?
Jak się okazało, na te pytania musiałam odpowiedzieć już w lutym, kiedy to dostałam zaproszenie od górskiej agencji Mountain Freaks do udziału w wyprawie na Kazbek – górę leżącą na granicy gruzińsko-rosyjskiej, liczącą sobie 5047 m n.p.m. Czy oni się aby nie pomylili? Z nazwy można by wywnioskować, iż to swoiste freaki, wyciągające mnie, może nie na pewną śmierć, lecz wystawiające na pewną porażkę. Przecież ja nawet zimą po Tatrach nie chodziłam, a na jakieś Kaukazy mnie wyciągają? WTF?
Zanim skreśliłam swoje szanse na dobre, postanowiłam sprawdzić ów agencję. Stronkę mają przyjemnie zrobioną, informacje w niej zawarte budziły zaufanie – dało się wyczuć doświadczenie i profesjonalizm, w końcu zajmują się Kazbekiem już od wielu lat. Wszystko fajnie, jednak wiadomo, że skoro papier przyjmie wszystko, to internet tym bardziej. W drugiej kolejności przeszperałam fanpage Mountain Freaks i szybko dotarłam do wymiany komentarzy pomiędzy agencją, a moim internetowym znajomym, jednym z fanów bloga. Okazało się, że korzystał z usług firmy przed rokiem, był zadowolony, polecił i kazał serdecznie pozdrowić Ewę. To z nią właśnie załatwiałam wszelkie formalności.
A więc skoro nie mogłam się przyczepić do spraw organizacyjnych, musiałam stanąć w obliczu wyzwania. Miałam ok. 4 miesiące, by stanąć na nogi i podreperować kondycję. Kupa czasu, mówili, dasz radę, mówili. Głupio byłoby nie skorzystać z szansy wejścia na pięciotysięcznik, co nie? No to skorzystałam.
Po konsultacjach zaczęłam łykać pierdylion leków i suplementów, które postawiły mnie na nogi. Zamarudziłam bliskich na śmierć narzekaniami o tym, jak bardzo nie znoszę biegać. Zresztą biegałam ze słowem Kazbek na ustach, by jakoś podnieść morale samej sobie. Serio, jeśli minąłeś/minęłaś małą biegnącą istotę ze powtarzającą pod nosem „Kabek! Kazbek! Kazbek!” to wiedz, że byłam to ja!
Z nieba spadło mi zaproszenie na Wintercamp, gdzie miałam szansę potrenować wspinaczkę na lodowej ścianie. Poszło mi znakomicie – jedno zmartwienie z głowy. A o biwaku będę jeszcze pisać przed zimowym sezonem. Pod koniec czerwca zaliczyłam jeszcze kilkudniowy wypad w Tatry, po chwili poleciałam do Szwajcarii, która też czeka w kolejce na publikacje i praktycznie po przysłowiowym przepraniu skarpet ruszałam na wyprawę w nieznane. W nieznane, bo po raz pierwszy w życiu jechałam totalnie nieprzygotowana! Skoro już zdecydowałam się na wyjazd zorganizowany, to pozwoliłam sobie dowiedzieć się o Gruzji dosłownie nic! Niech mi pokazują, zaskakują, oczarują! Doczytam sobie po powrocie.
Miałam jeszcze jedną poważną obawę. Ludzie. Nie licząc szkolnych wycieczek, zawsze chodziłam w małym gronie, często samotnie. Jak ja odnajdę się w tak dużej grupie? A jeśli pozabijam denerwujące mnie jednostki? Cóż, będzie hańba… Napięcie zeszło szybko, już na lotnisku, gdzie za sprawą opóźnionego lotu oraz flaszki, mieliśmy szansę poznać się ciut bliżej.
***
Psst! Latem znów można wybrać się ze mną na Kazbek! Plany są ambitne – po Kaukazie będę tułać się przez półtora miesiąca:
- zaczynam od trekkingu w Armenii z wejściem na trzy szczyty: Khustup (3206 m), Azhdahak (3597 m) oraz Aragac (4090 m)
- potem przenoszę się do Gruzji na trekking po Swanetii, przez wielu uważanej za najpiękniejszy region w całej Gruzji
- zdobędę dwa niesamowite szczyty: Płonąca Górę (Laila, 4009 m) i Białą Królową (Tetnuldi, 4858 m)
- trzeci raz porwę się na Kazbek (5047 m), a w ramach aklimatyzacji zdobędę Gruzińskie Dolomity (Chaukhi, 3842 m) oraz masyw Orcweri (4350 m)
- prawdziwe świry mogą dorzucić do kolekcji także Elbrus (5642 m) – najwyższy szczyt Kaukazu!
Na poszczególne etapy można do mnie dołączyć. Przeżyjmy wspólnie mega przygodę na Kaukazie! Będzie niesamowicie. 😀
Szczegóły tutaj:
DZIEŃ PIERWSZY (11.07.2017) – PRZYGOTOWANIA I PIERWSZE CHINKALI
Pierwszy dzień został całkowicie strawiony na kwestie organizacyjnie. I dobrze, po nocnej podróży i półprzytomnym transporcie z Tbilisi do Kazbegi (Stepancmindy) człowiek ma ochotę tylko na kąpiel i sen. O ile na drugą czynność znalazło się ciutkę czasu, o tyle pierwsza przysporzyła nie lada problemów. I śmiechu. Bo akurat tego dnia „zabrakło” wody w mieście. Ponoć to częste i całkiem normalne, ale dla styranych turystów z (jakby nie patrzeć) zachodu – nieco kłopotliwe. Woda ruszyła dopiero wieczorem, wywołując niezmierną ekstazę w całej grupie. W międzyczasie załatwiliśmy gruzińskie pieniądze, karty do telefonów, zrobiliśmy zakupy, przegląd i wypożyczenie brakującego sprzętu i najprzyjemniejsze: po raz pierwszy wszamaliśmy gruzińskie jadło!
DZIEŃ DRUGI (12.07.2017) – WYMARSZ Z CMINDA SAMEBA
Po śniadaniu (w bazie wzdychaliśmy do placuszków z malinową konfiturą i jedzeniem, które nie pochodzi z proszku) rozpoczęliśmy pierwszy etap wyprawy na Kazbek. Z jednej strony mało honorny, a drugiej szalenie ekscytujący, bo jazda busem po rekordowych wertepach, nierzadko tuż nad przepaścią we wszystkich wzbudzała poruszenie graniczące z wywróceniem flaków na lewą stronę. Szlak co i rusz przecinający wyboistą drogę wiedzie lasem, nie jest ani przyjemny, ani widokowy, toteż nie ma co żałować tego odcinka.
Auta dowożą nas do miejsca pocztówkowego. Chyba znanego każdemu, kto choć raz wrzucił Gruzję w wyszukiwarkę. Mowa o prawosławnym klasztorze św. Trójcy – Cminda Sameba. To właśnie tu, na wysokości 2170 m zakładamy plecaki i ruszamy na swoją wielką przygodę. Na razie na lajcie, główne bagaże jadą w transporcie konnym.
Uderza mnie tempo wędrówki. Tak wolno po górach jeszcze nie chodziłam. Never! Po chwili Ewa wyjaśnia, że to kwestia prawidłowej aklimatyzacji, w końcu różnica w pionie pomiędzy Kazbeki a Stacją Meteo to niemal 2000 metrów (!), poza tym to ważne, aby nikt z nas nie zmęczył mięśni. Zakwasy powyżej Meteo mogą wykluczyć z ataku szczytowego, a tego nikt z nas nie chciał.
Idziemy grzecznie gęsiego. Jest czas na gadanie, żarty, w końcu podejście do przełęczy Arsha Pass, za którą znajduje się nasze pierwsze taborisko, nie różni się niczym od prostej tatrzańskiej ścieżki.
Okazało się, że nasze namioty już stały. Całe szczęście, bo czułam się mocno rozkojarzona. Wysokość nie wpłynęła na mnie najlepiej, troszkę bałam się, co będzie wyżej, skoro na wysokości 3200 m plątałam proste czynności. Jak się okazało kolejnego dnia, picie szalonych ilości wody załatwiło sprawę i dolegliwości nie wróciły już do końca wyprawy.
Samo obozowisko jest całkiem ładnie usytuowane, o czym przekonałam się dopiero podczas zejścia. Póki co pogoda ukazywała dość barowe oblicze, nie pozostawiając nam wyboru. Campimpreza! Nika ochoczo rozlewał gruzińskie wino, co rozpoczęło serię długich toastów, których mistrzynią okazała się Beata. Dopiero deszcz przegonił nas do namiotów.

Psy są nieodzownymi towarzyszami turystów, pomieszkują w bazie pod Kazbekiem, nawet kręcą się na Plateau na wysokości ponad 4000 m

Widok z Arsha Pass na nasze pierwsze obozowisko. Widać namioty? Znajdziecie je po lewej stronie kadru. 😛
DZIEŃ TRZECI (13.07.2017) – PIERWSZY LODOWIEC I PRZYWITANIE ZE STACJĄ METEO
Naszym głównym celem tego dnia było dotarcie do Stacji Meteo, a później odpoczynek. Na drodze do bazy stoi lodowiec Gergeti – dla większości z nas pierwszy w życiu. Widoczność była fatalna – dobrze, że byliśmy pod dobrą opieką.
Jeszcze zanim zapuściliśmy się w labirynt szczelin, przyszło nam zmierzyć się z rwącym i groźnie wyglądającym potokiem. Szczerze? Bez pomocy Niki chyba bym się skąpała. Mam zbyt krótkie nóżki na takie ekscesy, zresztą chyba wszystkie panie zostały wsparte męską pomocną dłonią. Grzechem byłoby odmówić. 😛
A jak było na lodowcu? Przede wszystkim… mgliście! Brak mi umiejętności, by samodzielnie przejść bezpiecznie Gergeti w pełnej lampie, a co dopiero w podłych warunkach… A Ty wiesz na jaką pogodę trafisz decydując się pokonać lodowiec bez przewodnika? Znasz topografię okolicy, układ szczelin? Ilość lodowych pułapek, które pochłonęły niejedno górskie (w tym i polskie) serce zobaczyliśmy w pełnej krasie dopiero podczas powrotu.
Gdzieś w połowie lodowca nastąpiło małe przepakowanie klamotów. Ze względu na dużą ilość śniegu i trudne warunki, konie nie mogły kontynuować marszu do Stacji Meteo, co wiązało się z dotachaniem bardzo ciężkich plecaków na własnych barkach. Pomogli nam, dziewczynom, przewodnicy oraz chłopaki z rescue, biorący udział w inicjatywie Bezpieczny Kazbek. Niestety, w zamęcie i roztargnieniu odesłałam zapas akumulatorów i kart pamięci do aparatu z powrotem do Kazbegi, przez co zostałam zmuszona do przetrwania próby cięższej, niż samo zdobycie pięciotysięcznika – oszczędzania klatek! Razem z fotoakcesoriami wróciły czołówki, bez których nie ma opcji na atak szczytowy. Na szczęście w tym przypadku poratowała nas ekipa Mountain Freaks, organizując sprzęt ze swoich zapasów bazowych. Pssst! Dostała mi się czołówka samego Jaby Gomiashvili, tutejszego „madafaka”, ładniej mówiąc kazbekowego wymiatacza. Jest on najbardziej doświadczonym i zasłużonym przewodnikiem oraz ratownikiem na Kazbeku – żyjąca legenda. To właśnie Jaba będzie nas prowadził na szczyt.
Wróćmy na właściwe tory. Po bezpiecznym przejściu lodowca następuje najbardziej upierdliwy etap wędrówki do bazy – Skurwiały Piarg, jak nazywają to miejsce chłopaki z rescue. Nazwa chyba wszystko tłumaczy. 😀
A tuż przy Meteo zaczęły dziać się cuda… Chmury tańczyły na niebie, co rusz odkrywając lodowiec i okoliczne szczyty, z Kazbekiem w roli głównej. Coś pięknego! Coś na tyle zajmującego, iż nie zdołałam zarejestrować stopnia skurwiałości wspomnianego pola piargowego. Better for me.
Stacja Meteo to w rzeczywistości prywatne schronisko, zwane „Bethlemi Hut”, bardziej przypominające ruderę, aniżeli schrony, do których przyzwyczaiły nas nasze góry. Po przekroczeniu progu trzeba swoje odstać, przyzwyczaić wzrok, by móc przemierzyć ciemny korytarz bez nabijania sobie guza. Sercem schroniska jest mała, oświetlona kuchnia, do tego kilka ław, piec dający przyjemne ciepło – wierz mi, większych luksusów tu nie znajdziesz. Kuchnia bywa zatłoczona, gdyż jest miejscem przygotowania posiłków nie tylko turystów śpiących na pryczach w schronie, ale dla wszystkich tych ulokowanych w namiotach. Dla naszej grupy zostały otwarte jeszcze jedne drzwi – do kanciapy przewodników i ratowników. Małe, lecz przytulne i przede wszystkim ciepłe pomieszczenie stało się miejscem wieczornej imprezy integracyjnej.
Po czynnościach typowo obozowych (urządzeniu się w namiocie, pochłonięciu żarcia z paczki i adoptowania jednego z wielkich głazów na własną toaletę) wieczór spędziliśmy na śpiewach. I trochę na winie, a raczej Soplicy, którą Gruzini wprost uwielbiają (zwłaszcza malinę)!
DZIEŃ CZWARTY (14.07.2017) – NASTĘPCJA STACJA: AKLIMATYZACJA! 😉
Od początku wyprawy wbijano nam do głowy kluczową rolę aklimatyzacji. Nasłuchaliśmy się o osobach, które z marszu wdrapały się do Stacji Meteo, by potem cierpieć katusze i musieć wracać z powrotem w dół. Mimo rozbicia trasy na dwa dni i w naszej grupie znalazły się jednostki gorzej radzące sobie z wysokością. Nie było ekstremalnych przypadków: woda i tabletki przeciwbólowe pomagały. W pełnym składzie ruszyliśmy na aklimatyzację – trekking na około 4000 metrów jest nieodzownym elementem świadomego i dobrze przygotowanego ataku na pięciotysięcznik. Niestety wielu rodaków z premedytacją pomija ten punkt programu, wolą zaryzykować chorobę wysokościową niż przepuścić okno pogodowe. Rozumiem ten swoisty rodzaj górskiego egoizmu i tę siłę pchającą człowieka na szczyt, ale należy pamiętać, że osłabienie na takich wysokościach wiąże się z realnym zagrożeniem życia i narażeniem całego zespołu. Nie lekceważmy aklimatyzacji, optymalnie przygotujmy organizm, dajmy sobie jak największe szanse powodzenia podczas ataku szczytowego.
Trekking aklimatyzacyjny zwyczajowo prowadzi się drogą na szczyt, gdzieś w pobliże czarnego krzyża (kapliczki ukrytej wśród skał), niektórzy decydują się dojść aż na Plateau – to doskonała okazja by poznać fragment trasy i rozejrzeć się po okolicy. Wszak atak szczytowy zaczyna się głęboką nocą. Dla nas to również okazja do potrenowania technik hamowania czekanem – w tymże celu docieramy do bezpiecznego pola śnieżnego, gdzie pod okiem przewodników doskonalimy swoje umiejętności.
Popołudnie spędzamy na odpoczynku i przygotowaniach do nocnej przygody. Przygody życia przecież!

Myślałam, że jak się dobrzę opatulę, to może uda się zdrzemnąć przed atakiem szczytowym 😉
(zdjęcie z telefonu)
DZIEŃ PIĄTY (15.07.2017) – ATAK SZCZYTOWY!
Ucieszyłam się na dźwięk budzika (o 00.30), który wreszcie skrócił moje męki – mieszanina strachu i ekscytacji nie pozwoliła zmrużyć oka nawet na minutę. Targany wiatrem namiot dawał przedsmak tego, co będzie działo się wyżej, jednak wpierw trzeba było napełnić brzuszek kaloriami. A wspominam o tym, bo to strasznie trudne wcisnąć w siebie bolognese o tak dziwnej porze, po bardzo sytej kolacji, jednakże to mus, jeśli chce się mieć jakąś energię konieczną do zdobycia Kazbeku. Podczas górskiej akcji nie będzie czasu na uzupełnianie kalorii, skubane po drodze batony i żele będą musiały wystarczyć.
Równo o 2.00 stawiamy się w umówionym miejscu, choć finalnie udało się wyruszyć dopiero z 40-minutowym poślizgiem. A więc nie zaczęliśmy najlepiej. I choć gwiazdy rozświetlały czyste niebo, a Kazbek niewzruszenie stał, spokojnie czekając na śmiałków, to wiedzieliśmy, że czeka nas załamanie pogody. Cały myk polegał na tym, abyśmy podczas tego załamania zostawili szczyt jak najdalej w tyle.
Ruszyliśmy w świetle czołówek drogą poznaną dzień wcześniej. Trawersujemy południowe zbocza Kazbeku, samego szczytu nie widać, ale po przeciwległej stronie wyraźnie wybija się z ciemności masyw Ortsveri. Po chwili odpada pierwsza z nas – moja imienniczka od początku bardzo źle znosi wysokość, już nie może iść dalej. Inna koleżanka nie chce zostawiać jej samej, decyduje się porzucić własne marzenie o pięciotysięczniku i opuszcza grupę wraz z chorą – dziewczynom towarzyszy jeden z przewodników.
My tymczasem wchodzimy na lodowiec. Z jednej strony błądzenie pomiędzy szczelinami nocą jest ryzykowne, z drugiej strony mosty są zamarznięte, bezpieczniejsze do przejścia. Jaba sprawnie wyszukuje drogę i bezproblemowo przeprowadza nas przez lodowy labirynt.
Chwilę później odpada kolejna uczestniczka, Japonka, która następnego dnia ukończy 72 lata! Dla grupy oznacza to utratę kolejnego przewodnika. Jeszcze jeden wycof i wracać będzie musiała cała grupa. Nie wyglądało to dobrze, obsuwa w czasie sprawiła, że wschodzące słońce złapało nas jeszcze poniżej Plateau. A przecież stamtąd czekają nas jeszcze 4 godziny mozolnego podejścia! Druga sprawa, Plateau, znajdujące się na wysokości ok. 4400 m., jest miejscem, które przesiewa wspinaczy, bo właśnie tu duże grono słabnie bądź wykazuje pierwsze objawy wysokościówki. A przecież nie mamy już wolnego guide’a, który mógłby zawrócić z chorymi.
Drżałam na Plateau nie tylko z zimna, ale i obawy, czy ktoś będzie zmuszony się poddać. Kilka osób osłabło, nie czuło się najlepiej, ale podjęło walkę o szczyt. Po dosłownie kilkuminutowej przerwie na herbatę i batona kontynuowaliśmy marsz ku szczytowi w czterech zespołach.
Jak się później okazało, w naszej grupce (5 osób plus przewodnik Levani) było najciekawiej. Jedna z dziewczyn słabła z każdą chwilą, miała wielkie chęci, by napierać dalej, lecz potrzebowała ciągłych odpoczynków, które wstrzymywały grupę. W szybko pogarszającej się pogodzie stanowiło to przeszkodę nie do przeskoczenia. Należało przyśpieszyć, a nie zwalniać. Dziewczyna podjęła decyzję o przepięciu się do ostatniego zespołu, który szedł najwolniej – bez tego przegrupowania moja ekipa nie weszłaby na szczyt. W międzyczasie zespół Jaby nas wyprzedził i po chwili zniknął z horyzontu. Cały świat wokół przykryły chmury.
Muszę przyznać, że od początku czułam się dobrze, zupełnie jakbym nie doświadczała różnicy wysokości. Miałam ogromne pokłady energii i siłę, by choć trochę zwiększyć tempo. Normalnie Wielicki w spódnicy. 😉 Tymczasem choroba wysokościowa trawiła kolegę z liny. O jego wypięciu nie mogło już być mowy – albo wchodzimy z nim albo nie wchodzi cały zespół. Dodawaliśmy mu otuchy jak umieliśmy, motywowaliśmy, wszak do sukcesu pozostało tylko strome i oblodzone zbocze, którego pokonanie zajmowało kilkanaście minut, może ciut więcej. Krok po kroku walczyliśmy o każdy kolejny metr. I ja poczułam zmęczenie, walczyłam o oddech – porywisty wiatr bardzo utrudniał zadanie. Do pieca dodawał słabnący Rafał, który padając (na niezapowiedziane odpoczynki) 😉 naprężał linę, a ta z kolei ciągnęła mnie w dół stromego zbocza. Trzeba było dużo siły, by trzymać się na tym lodowym poletku. Niby lufy nie było, ale chwilę wcześniej aż za dobrze widziałam termos który wypadł Tomkowi z plecaka i w mgnieniu oka nabrał niesamowitej prędkości, znikając gdzieś w czeluściach masywu.
Na samym finiszu Levani zrobił manewr, dzięki któremu staliśmy się ostatnim zespołem szczytującym tego dnia na Kazbeku. Minął trawersem wszystkie zespoły kłębiące się na lodowej ścianie. Może i było stromiej, może i było ciut trudniej, ale ominęliśmy kilka grup. Niektórzy powyżej mieli problem z równowagą i nie było zbyt rozważnym wyczekiwanie na linii ognia – widzieliśmy upadek oraz hamowanie czekanem).
Pogoda zrobiła się już na tyle ciężka, że po triumfalnej sesji na Kazbeku Levani zarządził odwrót. Tak to wygląda w górach wysokich, że po 8 godzinach karkołomnego ataku, musieliśmy nacieszyć się szczytem jedynie 5 minut.
Zejście nie należało do przyjemnych. Fatalna widoczność, gwałtowny wiatr, kurzawa. Ze względu na osłabionego kolegę poruszaliśmy się bardzo wolno. Już po wszystkim powiedział bardzo ciekawe, a zarazem przerażające zdanie: „Gdybym nie szedł w grupie, gdybym szedł sam, to na pewno w którymś momencie po prostu bym usiadł, żeby odpocząć i już bym nie wstał”. Rafał skończył ten dzień na polowej hospitalizacji u chłopaków z Bezpiecznego Kazbeku. Wysokość i odwodnienie rozłożyły silnego chłopa na łopatki. Niby Kazbek uchodzi za dość łatwą technicznie górę, bywa pierwszym pięciotysięcznikiem w niejednym górskim portfolio, ale byłam naocznym świadkiem, że nie wolno lekceważyć tej, ani żadnej innej góry!
Dla spokoju dodam, że kolega jeszcze tego samego wieczoru wrócił do formy, teraz jest dumnym zdobywcą Kazbeku!
DZIEŃ SZÓSTY (16.07.2017) – POWRÓT DO KAZBEGI
Tego dnia nikt się nie śpieszył. Wysiłek włożony w zdobycie Kazbeku musiał zostać zrekompensowany. Zwijaniu obozowiska towarzyszyła melancholia – kurde, jest już po wszystkim! Wiadomo, że czekała nas jeszcze kilkugodzinna droga do cywilizacji, ale to na co tak czekaliśmy przez długie miesiące było już naprawdę za nami.
Z ciekawych anegdot. Przy ujęciu wody spotkałam kolegę z Wintercampu. Na żywiołowe „Cześć Magda!” zbaraniałam! Podniosłam okulary lodowcowe, patrzę – Miłosz! Dziwnie kogoś spotkać na takim wypiździejewie, a jednak świat bywa mały. 😉 Jeszcze raz pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś w górach!

Pomarańczowy namiot wskazuje pierwsze obozowisko. Po prawej stronie widać lodowiec, Kazbek w chmurach.
Tego dnia wszyscy baliśmy się jednego. Braku wody w Kazbegi! Właśnie mijał piąty dzień od ostatniej kąpieli i wszystkich łączyło jedno proste pragnienie. No może dwa, bo o ciepłej, domowej kolacji każdy marzył z równą pasją.
A potem? No cóż… Polała się czacza, gruzińskim toastom nie było końca, trzeba było oblać zdobycie Kazbeku. A co dokładnie działo się w Kazbegi, zostaje w KACbegi. No może zdradzę, że jedna z biesiadujących z nami osób wylądowała na ruskiej granicy. Z kim? Jak? Tego nie wie nikt, lecz na pamiątkę zostały pieczątki i zdjęcia z pogranicznikami. Czacza ma moc.

Woda była, ale wysiadł prąd. 😀 Na szczęście chłopaki z rescue byli i na to przygotowani. #bohaterowiewieczoru 😀
DZIEŃ SIÓDMY (17.07.2017) – DOLINA TRUSO
DZIEŃ ÓSMY (18.07.2017) – TBILISI I NOCNY POWRÓT DO POLSKI
O niezwykłej urodzie Doliny Truso i atrakcjach Tbilisi napiszę innym razem, przecież w tej relacji o pięciotysięcznik się rozchodzi! I tak, spod mej ręki wypłynęła skandalicznie rozwlekła opowieść, choć liczę, że równie ciekawa co długa. Na tym nie koniec – już wkrótce opublikuję artykuł poruszający kwestie praktyczne – przyda się każdemu, kto planuje zmierzyć się z Kazbekiem. Przygotuję też listę oraz opis sprzętu, który zabrałam na wyprawę na Kaukaz.
Tymczasem pozdrawiam i zapraszam na artykuł, w którym odpowiadam na wszelkie Wasze pytania dotyczące wyprawy, od treningów, przez sprzęt po kwestie higieny.
Madzia / Wieczna Tułaczka
KAZBEK – INFORMACJE PRAKTYCZNE MÓJ SPRZĘT NA PIĘCIOTYSIĘCZNIK
PARTNERZY TECHNICZNI WYPRAWY:
Na lodowcu miałam o wiele lepsze, bezstresowe warunki, natomiast rzeka… kilka razy więcej wody i szerzej, w drodze powrotnej zablokowałam się totalnie i przez 1,5 h chodziłam w górę i dół nie.mogac przejść:D
Gratulacje!
Oj domyślam się, że tak potrafi dowalić wodą. Tak czy siak, bez pomocy bym się chyba skąpała. 😉 A na lodowcu… Zwyczajnie w świecie nic nie było widać. 😀
Gratulacje,
jak zwykle fantastyczny opis, teraz czas na 5000 🙂
Próbuj! Niesamowita przygoda! 🙂
Oooo 😀 Mam nadzieję, że w przyszłości nadarzy się okazja i zdobędę jakiś pięciotysięcznik 🙂
A to zapraszam w przyszłym sezonie na Elbrus! Jest technicznie łatwiejszy od Kazbeku, choć ponoć pieruńsko tam pizga. 😉
Będę organizować wyjazd razem z Mountain Freaks. 🙂
Brawo Magda! 🙂
A dziękuję bardzo! 🙂 Przy tych Twoich wyczynach to nic wielkiego 😉 ale dla mnie to było naprawdę coś! 🙂
Super! Gratulacje! 🙂 Czasem drobne kobitki mają więcej powera w górach niż niejeden przypakowany facet na suplach 😛 Najbardziej w relacji przeraziło mnie to : ” Niestety, w zamęcie i roztargnieniu odesłałam zapas akumulatorów i kart pamięci do aparatu z powrotem do Kazbegi, przez co zostałam zmuszona do przetrwania próby cięższej, niż samo zdobycie pięciotysięcznika – oszczędzania klatek! „. Ja jakbym miała taką sytuację to chyba bym musiała usiąść gdzieś na kamieniu, wypłakać się i dopiero byłabym gotowa iść dalej 😀
Zdradzę, że przeżywałam aż do powrotu do Polski. Może bez łez, ale było ciężko. 😀
Dziękuję!
To kiedy w Himalaje jedziemy?? Skoro zaliczyłas wejście na 5K trekking na 5K nie powinien przerażać 😉
Trekkingu na 5K to lepiej ty się bój! 😛
Nigdy bardziej nie wczułem się w relację, niż wtedy, kiedy przeczytałem o kartach i akumulatorkach do aparatu 😛 Brawo – super wyczyn! 😀 Widać jak sporo zależy i od przygotowania, jak i od indywidualnych predyspozycji. A wśród tych gór, których nie potrafisz nazwać, jest i sam Elbrus – taki biały pagór na ostatnim planie w centrum. Odległość to jakieś 183 km – niezły start w dalekie obserwacje 😀
To był cios w moje serce. 😀
Wiem że tam gdzieś jest Elbrus, tylko właśnie nie byłam pewna który to! reszty i tak nie umiem nazwać. 😉 To nie Tatry! 😛
http://bit.ly/2w9a8M2
Domyślam się – pewnie morze wierzchołków z każdej strony. Tutaj masz wycinek panoramy 😀 Strzelałem, z którego miejsca zrobiłaś fotkę, ale w przybliżeniu się to pokrywa 😉
Dzięki! Znam tą stronkę, ale jeszcze nie miałam czasu, a może raczej weny, żeby to sprawdzić. 🙂 Mam to z głowy. 😀
Gratulację! Już teraz wiem, o czym będę śnić w najbliższym czasie ;D
Nic nie szkodzi na przeszkodzie, żeby za rok ruszyć z nami na ten Kazbek! 😛
Niestety stoi. Ciało póki co nie domaga 🙂 ale serce wierzy, że to tylko stan przejściowy.
Super relacja, podziwiam za samozaparcie i odwagę Madziu. Czytałam z zapartym tchem i ciekawością. Opis prawie jak przy wejściu na Everest 🙂 Też chciałbym kiedyś na szczycie Kazbeku a przynajmniej na 4000 m. Ja na razie jestem na etapie tatrzańskich dwutysięczników i marzę żeby kiedyś powiedzieć, że weszłam na wszystkie w Tatrach 🙂
Gratuluję blogowego sukcesu i zapraszam czasami do nas na blog dla początkujących (to już nie Twój level :P) —-> podszczytem.blogspot.com
Może kiedyś uda się spotkać na szlaku 🙂
Lans nad szczelinką 😉
…szparka nad szparką…
…’very more' sexi…
scorpion valdi
Gratuluję zdobycia szczytu!
Muszę się przyznać, że zżera mnie zazdrość. Niestety w tym roku miałem zaplanowane już wcześniej Pireneje i ze 3 trzy tysięczniki do wejścia (lecę we wrześniu). Może w przyszłym roku Elbrus namówi. Najbardziej przeraża mnie spanie w ciasnym śpiworze…
Czadzior! Właśnie takiego wpisu szukałam do dodania sobie otuchy! Od niedawna mieszkamy z chłopakiem w Austrii i planujemy w maju 2018 podbić Großglocknera, choć na razie najwyższym zdobytym szczytem było nieco ponad 2.100 m. Czasu na przygotowanie do pierwszego lodowca tez niezbyt wiele, ale jak to mówią, chiec to moc!
Pozdrawiam z jeszcze jesiennych Alp 😉
Cieszę się, że znalazłaś u mnie! Za kilka dni pojawi się na blogu wpis dotyczący praktycznych informacji związanych z tą wyprawą – mimo że dotyczyć będą Kazbeku, to na pewno pomogą Ci w przygotowaniach do najwyższego szczytu Austrii. 🙂
Pozdrawiam 🙂
Cześć witam. Podobnie jak poprzedniczka p. Ela szukałem właśnie takiego opisu wyprawy by dodać sobie otuchy i pobudzić marzenia. Trafiłem tu przypadkiem i chętnie wrócę do lektury pisanej takim fajnym piórem. Marzy się mi i moim dwóm przyjaciołom Elbrus i nawet podjęliśmy decyzję, że spróbujemy. Wstępnie wyznaczyliśmy nawet przybliżony termin. Na tę jednak chwilę czujemy się jeszcze żółtodziobami czy jak tam zwał za mało doświadczonymi górskimi łazikami. …. Faktycznie z tego opisu wywnioskowałem, że Wasze wejście na Kazbek było raczej technicznie trudniejsze niż wejścia na Elbrus opisywane przez innych. … Gratuluję. Życzę wszelkiej pomyślności, tyle samo zejść co wejść. Pozdrawiam serdecznie.
Dzięki za ten artykuł! Super czytało się Twoją relację opatrzoną wspaniałymi zdjęciami, a domyślam się, że robienie zdjęć przy takim wysiłku fizycznym nie jest łatwe. Dzięki Tobie mogłam wyobrazić sobie jak to jest zdobyć pięciotysięcznik 🙂
Pierwsza wspinaczka na taką górę zawsze jest emocjonująca, i muszę przyznać że wciągająca. Bardzo ciekawie zrelacjonowałaś swoją wyprawę, pozdrawiam 🙂
Mogłabyś dokładniej opisać „kamienną toaletę”? Do tej pory chodzę w stylu alpejskim, nawet na 3,5-4 tyś. m. więc problem stałej toalety nie istnieje.
„kamienna toaleta” w sensie – wybierasz kamień, jaki chcesz i robisz co musisz. 😉 Jest kilka dużych głazów, za którymi wszystcy się wypinają. 😉
Myślałem, że to jakiś rodzaj konstrukcji jak w harcerstwie. No ale tak łatwo wdepnąć jak wszystko na wierzchu 😉
Witam,
Super opis i relacja z wyprawy. Natrafiłem na Twój blog całkiem niedawno i czytam… i czytam…
Ja póki co planuje rozpocząć zimowe obcowanie z górami. Posiadam dosyć duże doświadczenie letnie, ale zachorowałem na punkcie zimowej wspinaczki na szczyt 🙂
Twoje wpisy bardzo mnie motywują do realizacji swoich planów. Kto wie… może za parę lat jak już nabiorę doświadczenia to i ja skusze się na „taki” Kazbek 🙂
Pozdrawiam serdecznie 🙂
Bardzo fajnie się czyta Twoją relację.
Aż człowiekowi żal, że taka krótka.
A zdjęcia boskie!
A ja myślałam, że długie te relacje piszę… 😀 W każdym razie cieszę się, że się podobają, zwłaszcza że w sierpniu nowa opowieść o Kazbeku i Elbrusie. 🙂