Troszkę zastanawiałam się jaki cel obrać sobie na ten dzień. Ciągnęło mnie w Tatry Zachodnie, marzyły mi się Rohacze, rozmyślałam o Bystrej, ale rzeczywistość przedstawiała się następująco: długie trasy + krótki dzień + przymus poruszania się busami = rozbicie planów o kant d…, tzn. stołu i znalezienie celu alternatywnego. Rozłożyłam moją wiekową mapę i po pobieżnym ogarnięciu, wzrok zatrzymał się na Kościelcu. A niech będzie! Dawno tam nie byłam.
Za to całkiem niedawno pokonywałam trasę Kuźnicę – Hala Gąsienicowa – Czarny Staw Gąsienicowy… Delikatnie szlag mnie trafiał, że dzień po dniu wlokłam się tą samą drogą, aczkolwiek pretensje mogłam mieć tylko do siebie (to jest minus samotnych wędrówek – nie ma na kogo winy zwalić).
Pogoda do złudzenia przypominała tę wczorajszą… Z początku świeciło piękne słonko, było bardzo ciepło, na Hali nie wiadomo kiedy i skąd pojawiły się chmury, a nad stawem zerwał się na tyle silny wiatr, iż poczułam przymus przywdziania wiatrówki i hoodie buffa. Kurde belek, czyżby znowuż czekało mnie mleko na szczycie? AGAIN?!? Ej, no chyba nie będzie aż tak źle, przecież kłębki przesuwały się po niebie ekspresowo, uwalniając od czasu do czasu słoneczko.
Póki co musiałam dostać się na Przełęcz Karb. Droga jest żmudna, miejscami stroma i zdaje się, że również zniszczona. Miałam wrażenie, że gdzieniegdzie brakuje kamiennych stopni i że podejście jest przez to nieco bardziej upierdliwe niż kiedyś. No ale może pamięć płata mi figle i tak było zawsze. W każdym razie szlak na Karb jest łatwy technicznie i stosunkowo krótki, niemniej jednak zdołał wydusić ze mnie zadyszkę.

Szlak na Przełęcz Karb, oczywiście z widokami na Kościelec, który z tej perspektywy zdaje się być trudny i nieprzyjazny
Po wydostaniu się na wąską grań Małego Kościelca, sytuacja ulega zmianie: nie dość, że ścieżka biegnie praktycznie płasko (ba, zdarza się, że w dół), to jeszcze otwierają się widoki na otoczenie Zielonej Doliny Gąsienicowej.

Grań Kościelca. Jest wąska, co nie? 😀 Tęty prowadziła moja pierwsza tatrzańska wycieczka i lekko zawirowało mi tam w głowie, ale to było dawno i nieprawda 😛
Na Przełęczy Karb spotykam jedynie dwie osoby, jak się po krótkiej rozmowie okazuje, obie odpuszczają szczyt – tym lepiej dla mnie! Może znów uda się niepodzielnie panować na wierzchołku?

Chłopak ze zdjęcia powyżej był uprzejmy uwiecznić mnie na Karbie 🙂 Z mniej ważnych rzeczy w kadrze widać Długi Staw, Świnicką Przełęcz, Pośrednią i Skrajną Turnię 😉
Początek szlaku wyłożony jest kamiennymi stopniami, a więc łatwizna. Nie działo się nic o czym warto byłoby wspomnieć: nade mną nie latały kruki, nie bujały mną tak rozbuchane emocje w powodu samotnej wędrówki jak wczoraj, nie napotkałam stada kozic (choć wciąż miałam na to nadzieję) – wiało nudą (i oczywiście wiatrem, bo skurkowaniec chyba próbował pobić wczorajsze rekordy). Najwięcej emocji zagwarantowały mi 2 grupki i jeden samotny wędrowiec, których mijałam w drodze na szczyt – dzięki nim mogłam wydusić z siebie aż trzy słowa: „cześć”, „hej” i „witam” (tak dla urozmaicenia).

Widoczek na stronę Zielonej Doliny Gąsienicowej. W tle Beskid, Kasprowy i Giewont, w dole Zielony Staw i Kurtkowiec (ten z wysepką).
Rozbudziły mnie lekkie trudności pod szczytem. Kilka lat temu (lato, sucha skała, piękne słońce) przeleciałam szlak niczym Struś Pędziwiatr, nie rejestrując większych skalnych niedogodności. Teraz pochyliłam się nad tematem nieco dogłębniej, na skałach bowiem, tu i ówdzie zalegało błotko, tudzież woda, czyniąc podłoże śliskim i upierdliwym. Zaczęłam potrzebować własnych rąk, które z powodu czystego lenistwa dzierżyły kije trekkingowe. No co? Nie chciało mi się na tak krótki odcinek skręcać badyli. Oczywiście jeszcze bardziej nie chciało mi się ich składać tuż pod szczytem, kiedy wyniknęły małe skalno-błotne problemy, tym bardziej, że wlazłam z nimi wspomnianą rynną (metodą: upchaj kije gdzieś powyżej w skale, następnie goń je, powtarzaj czynność do skutku). Metoda na gonitwę tym razem sensu nie miała, nie bardzo było gdzie te kije wetknąć. Należało by je przytroczyć do plecaka, ale ja wolałam się pomęczyć… i pogimnastykować.
Tuż pod szczytem stało się coś, co wymusiło ze mnie serię niecenzuralnych słów. Nie będę ich cytować, bo za bardzo boję się, że Św. Mikołaj nie przyjdzie do mnie w tym roku. Tak jak pchałam się na Świnicę wiedząc, że nie ma szans na przejaśnienie, tak na Kościelec ładowałam się z całkowitym przekonaniem, że napoję siebie oraz Was fantastyczną panoramą w jesiennych barwach. No i miałam „kuźwa” jesień… a że w najgorszej możliwej wersji… szczegół.
W przeciągu chwili (doprawdy nie wiem jak to się stało) wiatr nagromadził ciemne chmurzyska, cały świat się schował, w rezultacie panoramę to ja miałam szeroką, niestety do złudzenia przypominającą tę ze Świnicy! Stałam tak na szczycie, nie bardzo wiedząc do teraz począć i dopiero po chwili do mnie doszło, że jestem sama! Oł jeeee!! Nie musiałam dzielić się tą wspaniałą panorama z nikim innym i w całości wykorzystałam sytuację, egoistycznie chłonąc całe piękno niczym gąbka wodę.

A żeby zrobić lansiarską fotkę, trzeba było się przetransportować na efektowny głaz, który znajduje się z drugiej mańki wąskiego przejścia. Widzicie na dole zdjęcia mój bucik? 😛
Po 15 minutach miałam dosyć napawania się cudnymi widokami na kamloty pod nogami (nadal tylko to było w zasięgu wzroku), poza tym przewiało mnie, że tak powiem dosyć dogłębnie, co poskutkowało rychłą ucieczką z rejonu szczytowego.
Już przy pierwszych próbach schodzenia okazało się, że śliska skała wymusza pełzanie, duposchodzenie, tyłoschodzenie i inne nienazwane techniki wymagające rozpłaszczania się przy skale i używania wszystkich odnóży. Musiałam się poddać i przymocować kije do plecaka. Niestety nie będę pierwszą samotnie wędrującą kobietą z kujawsko-pomorskiego, która zdobyła Kościelec, nie skręcając kijów pod szczytem. Ten rekord nadal czeka na pobicie! 😉
I taka refleksja narzuca się sama: jak to deszcz, błotko, śnieg czy zmarzlina potrafią wypaczyć pojęcie „łatwy szlak”. Trasa na Kościelec zawsze była dla mnie prosta jak pożeranie czekolady, a jednak tak błahy czynnik jak błotko czy wilgoć spowodował, iż musiałam troszkę pokombinować przy schodzeniu i ze dwa razy wręcz mnie zastopowało. Nawiedzały mnie nawet wizje obitej mordy albo złamanej nogi, na szczęście wróżka ze mnie kiepściuchna. Im niżej tym było łatwiej i bardziej sucho. Co gorsza, im niżej tym chmury robiły się jakby mniej nachalne… To zła wiadomość dla kogoś kto już schodzi ze szczytu! Gdzieś w połowie drogi na Karb spotkałam jakiegoś chłopaka, który zapytał:
–Widać coś tam u góry?
–Yhm, mleko – odparłam.
–Myślisz, że się przewieje? –Nie łudziłabym się – pokiwałam głową – wczoraj gęste chmury do wieczora zakrywały szczyty i wiatr hulał przeokrutnie, dziś mamy powtórkę z rozrywki – odpowiedziałam tonem eksperta.
–Eeeeee, przewieje się!
Babcia uczyła, że z wariatami się nie dyskutuje 😉 toteż porzuciłam temat i skierowałam się w stronę przełęczy.

Para ze zdjęcia zawróciła przy pierwszych trudnościach, dziewczyna kompletnie nie radziła sobie ze szlakiem (albo raczej strachem) i posuwała się żółwim tempem nawet na najprostszych kamiennych stopniach. Najważniejsze, to wiedzieć kiedy się wycofać i podejmować własciwe decyzje w górach 🙂
Na Karbie omiotłam wzrokiem Kościelec: hehe, wierzchołek schowany! Nie żebym cieszyła się z nieszczęścia innych, ale fajnie mieć rację. Zapomniałam o jednym. Tatry to kraina dziwów i miejsce, gdzie w ciągu kilku chwil los może odwrócić się diametralnie. Tuż pod przełęczą (naprawdę niewiele posunęłam się w kierunku Zielonego Stawu) poczęło się rozjaśniać. Przy Zielonym Stawie to już szlag mnie trafiał dokumentny – zrobiło się słonecznie i całkiem sielsko. Nie no fajnie, nawet bardzo dobrze, ale czemu do diaska o 30 minut za późno? Tylko tyle mnie dzieliło od pełnej, pięknej, jesiennej panoramy z Kościelca…
Kiedy wędruje się samemu, nie ma komu narzekać, nie idzie się w żaden sposób wyżalić, trzeba wszystko rozwałkować samemu, tak więc dopiero na Hali przetrawiłam małą niesubordynację z czasem. Pech chciał, iż szczytowałam na Kościelcu (tak, zdaję sobie sprawę z tego jak to brzmi) akurat w momencie chmurnego zaćmienia, jednakże w zamian otrzymałam wierzchołek na własność, a to jest chyba rzadko spotykane zjawisko na turystycznych szlakach w Tatrach.

Od lewej: Grań Małego Kościelca (z tyły sterczą Granaty), Kościelec, Zadni Kościelec, Zawratowa Turnia, Niebieska Turnia, Gąsienicowa Turnia, Świnica i Pośrednia Turnia
Na Królowej Równi cieszyłam się z takiego obrotu sprawy, chrzanić Kościelec! Ważne, że przez Rówień przechodziłam w przepięknej aurze: nawet nie myślcie, że zdjęcie oddaje te soczyste barwy i ciepłe światełko z nieba.
Na Karczmisku bez wahania wybrałam szlak żółty przez Jaworzynkę, Boczań przerabiałam rano. Po cichu liczyłam na spotkanie jakiejś dziczyzny na polanie (tak, rozbuchałam się po ostatnim obcowaniu w stadzie kozic), a spotkałam co jedynie małe stadko homo sapiens. Też dobrze, należało się cieszyć, że to nie były niedźwiedzie.

Widok z Karczmiska (Przełęczy między Kopami) na Giewont (po lewej), Krokiew (ten zielony pagór pośrodku) i Skupniów Upłaz (grzbiet po prawej). W dole Dolina Jaworzynki.
Do Kuźnic dowlokłam się naprawdę zmęczona, miałam w nogach trzy całkiem pokaźne wycieczki plus jedną skromniejszą. Na kolejny dzień planowałam odpoczynek. Nie, nie leżenie plackiem na kwaterze – odpoczynek w tatrzańskim stylu!
Górskie pozdro,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Właśnie się zastanawiałam, jak Ty niby stamtąd z kijkami zejdziesz :P. Ten skurczybyk Kościelec jak popada robi się naprawdę całkiem trudny.
A zdjęcia i tak ładne :).
Ja to miałam „tylko” wilgotną skałę, a Ty właziłaś tam w deszczu – to dopiero zabawę miałaś!
Kok bardzo fajny na głowie, poza tym na Kościelec znajdę odwagę dopiero w przyszłym roku, ta rynna spowalniająca trochę mnie straszy 🙂
E tam! Sam zobaczysz, że rynna jest tylko spowalniająca a nie straszna 🙂 Za jakiś czas opracuję dokładny opis trasy na Kościelec, także zapraszam do śledzenia bloga 🙂
Za pierwszym razem miałem problemy wstyd się przyznać kondycyjne, żeby wejść na Karba, i do tego doszedł dodatkowo lęk wysokości, rok później było już rewelacyjnie ale też tylko Karb. Teraz chcę być na Kościelcu, Przełęczy Krzyżne, i pierwszy raz w Tatry Zachodnie – Jak Bóg da oczywiście, z nocowaniem w schronisku itd.. 🙂 czekam ciagle
Powiadają, ze to co przyciąga do tej góry to jego tajemniczość i zaskoczenie… z pięknej pogodne góry w momencie staje się mroczny, mokry i trudny do przejścia … Prawda to ? 😀 Bardzo Ci gratuluje.. a sam wybiorę się chyba w następnym roku pierwszy raz… ciekawe czy i mnie zaskoczy.
To się nazywa mieć miejsca w pierwszym rzędzie …. z zasłoniętą kurtyną 😉 ale po zdjęciach widzę, że oczy na pewno miały radochę i akumulatory miały szansę się naładować. A tak na marginesie – ten hoodie buff całkiem niezły chyba 🙂 pozdrawiam
Ty się przyznaj, że z wiatrówki chciałaś zrobić latawiec. 😉 Fotami znowu wywołałaś u mnie dziki ślinotok. A tej śliskiej skały to nie zazdroszczę, bo już mam wyobrażenie siebie – przyklejona wszystkim co możliwe i wgryzająca się paszczęką w kamulce, schodząca krokiem zdecydowanie dupno-posuwistym. 😉
Kościelec może być problematyczny przy oblodzonej/mokrej skale, to fakt. Za to przy suchej „nawierzchni”, to całkiem przyjemna wycieczka 🙂
Dobrze, że nie zgubiłaś tego „latawca” 😛
Batalnie o ciuchy z wiatrem łatwo przegrać, niegdyś dotkliwie przekonały się o tym moje dłonie, które miały nadzieję na ciepłą rękawiczkę. Niestety ta na zawsze pozostanie gdzieś pod Babią Górą.
Widokowo zawsze mogło być gorzej!
Wyszło z tego wszystkiego: Wietrzna Tułaczka na Kościelcu. 😀
Tradycyjnie relacja-rewelacja. 🙂