Początek historii, czyli o tym jak weszliśmy na Kieżmarski Szczyt.
***
Decyzja zapadła. Schodzimy. I to na zasadzie: „cholera wie gdzie, się zobaczy w drodze”. No bo sytuacja była osobliwa, trochę przez moje widzimisię. Pierwotny plan zakładał piękny zachód słońca na Kieżmarskim Szczycie, nocleg, a po wschodzie słońca przejście na Mały Kieżmarski Szczyt i zejście granią na Rakuską Czubę. Same rarytasy! Z tym, że posypało się już na początku. 😛
Zachód słońca zaliczyliśmy, to prawda, choć nie zwalał z nóg jak ten na Sławkowskim Szczycie. I to by było na tyle w temacie realizacji planu. Reszta wzięła w łeb za sprawą kuriozalnych obaw związanych z domniemaną burzą. Wmawiałam sobie, iż na przekór wszelkim prognozom z tych chmur źle się zadzieje. No cóż, na głupie ekscesy baby nie ma rady, więc dla świętego spokoju postanowiliśmy ulotnić się w niższe rejony. Do ucieczki z Kieżmara zmotywował nas również brak płaskiego poletka do spania, a że jesteśmy już podstarzali i wygodni… Sami rozumiecie, że nie uśmiechało nam się przycupnąć gdzieś w pozycji półsiedzącej.
Odcinek od Kieżmarskiego Szczytu do Huncowskiej Przełęczy pokonaliśmy nadzwyczaj sprawnie i szybko. A idąc w górę troszkę się martwiliśmy, że łatwo będzie coś pokićkać i wpakować się tam, gdzie nie trzeba. O dziwo droga jest ewidentna i znakomicie widoczna z góry.
Liczyliśmy na jakąś dogodną miejscówkę w okolicach przełęczy i Huncowskiego Szczytu, niestety poszukiwania spaliły na panewce. Ręka do góry, kto po całym dniu w górach chce wyciągnąć zmęczone gnaty? A no właśnie… Postanowiliśmy wcielić w życie plan awaryjny, jakim było zabiwakowanie na Rakuskiej Czubie. Tam i miejsce do spania było i w razie burzy można by się szybko ewakuować. Wiązało się to jednak z odpuszczeniem graniówki łączącej Mały Kieżmarski z Rakuską Czubą, na którą miałam duży apetyt. Kto wie, może mnie jeszcze kiedyś przywieje w ten rejon.
Niestety na drodze do wygodnego legowiska stał ten nieszczęsny sypki żleb, na który psioczyłam w poprzedniej relacji. Potem jeszcze Świstówka Huncowska zasłana głazami i poprzetykana śliskimi trawami, z systemem dosyć stromych gładkich skał opadających z grani, którą przeszlibyśmy z palcem w d***, gdyby nie ciemności.
Jakże ta noc różniła się od tej październikowej, rozświetlonej gwiazdami i księżycem, kiedy to wyruszaliśmy z Piątki na Szpiglasowy Wierch. Teraz niebo zasnute było chmurami, jakoby odzwierciedlając moje dziwne niepokoje. Noc była ciemna. Czarna sylwetka Rakuskiej Czuby ledwie majaczyła na horyzoncie, dając nikły punkt odniesienia.
Póki co nie martwiliśmy się tym, jak ominiemy wspomniane skałki, a tym co mamy pod nogami. A było tego o wiele za dużo. Żleb zalegają głazy oraz kamienie nie związane ze sobą, za to silnie zasłane piargami, co skutecznie uprzykrza zejście i daje ostro do wiwatu.
Na ile było to możliwe szliśmy równolegle, by nie zwalać głazów na siebie nawzajem. A te leciały jak oszalałe i nie sposób było nad nimi zapanować. Starałam się iść ostrożnie – wszystko leciało, starałam się zsuwać wraz z podłożem w kontrolowany sposób – też leciało. Pozostało przyzwyczaić się do łoskotu staczających się kamlotów, uskakiwać przed tymi większymi i nie zrażać regularnym obijaniem „siedzenia”. Chcąc nie chcąc, zdarzało się rozjechać na rumoszu i boleśnie zetknąć ze skalnym rumoszem.
Wtem nagle, kilka metrów za moimi plecami rozległ się krzyk i donośny łomot. Runęła sterta głazów a wraz z nią Robert. Na moich oczach przekoziołkował kilka metrów i zatrzymał się tuż pod moimi nogami. Serce stanęło mi w gardle – zmroziło mnie doszczętnie. W ułamku sekundy przez głowę przegalopowała mi horda myśli: „O cholera, mam nadzieję, że nic się nie stało, a jeśli się stało, to heca dopiero się zacznie”…
Na szczęście jak tylko Robert się zatrzymał, tak szybko zerwał na równe nogi (już wiedziałam, że nie ma tragedii), a jego pierwsze słowa brzmiały: „Ku*wa, oby aparat był cały! Najpierw uskutecznił oględziny lustrzanki, ta jakimś cudem nie uległa nawet zadrapaniu, potem zajął się sobą. Nie uderzył się w głowę, to najważniejsze, witki też się nie połamały. Skończyło się na szoku, obiciach i zadrapaniach. Zadrapania były płytkie, ale krew lała się obficie. Rezultat? Całe ręce i nogi upaćkane. Wierzcie mi, nie wyglądało to apetycznie.
Do Roberta groza sytuacji dotarła dopiero po kilku minutach, gdy w miejsce pierwszego szoku przyszła świadomość tego co się wydarzyło, a przede wszystkim tego co mogło się wydarzyć, gdyby nie udało mu się w porę wyhamować. Ta świadomość pociągnęła za sobą również stres, który uwidocznił się nie tylko w wypowiadanych słowach (doprawdy, nie ma co cytować), ale też w maniackiej chęci opuszczenia wrednego żlebu, jak i stylu dalszego zejścia. Co tu dużo gadać, wirtuozeria zeszła na drugi plan. Robert postanowił pokonać żleb siłą i niczym buldożer taranował sobie przejście przez skalne śmietnisko. Musiałam wyrwać do przodu, bo szczerze wątpiłam w wytrzymałość mojego kasku, mając buldożer za plecami.
Gdzieś w połowie żlebu spływa potoczek i tam zrobiliśmy krótką przerwę. Nieszczęśnik obmył witki (lodowata woda ładnie zasklepiła draśnięcia), a ja przeprowadziłam wywiad kontrolny. „Nie chcę odpocząć. Tak, mam siłę schodzić. Nie, nie chcę tu zostać. Chcę mieć już ten żleb za sobą. Tak, jestem pewny”. No dobra, to schodzimy dalej.
Oboje z ulgą przywitaliśmy głazowisko Huncowskiej Świstówki, ale „zabawa” jeszcze się nie zakończyła. Należało teraz nie wyrżnąć się na nierównej powierzchni, nie złamać nogi w jednej z licznych szczelin i przede wszystkim ominąć nieprzyjemne skośne skały opadające z grani. O ile z dwóch pierwszych zadań udawało się wywiązać niemal wzorowo, o tyle zlokalizowanie tych cholernych skał skończyło się na: „są gdzieś tam”. Noc była czarna niczym mój pies, na tle nieba widniały jakieś kształty, z których ledwo można było wyróżnić trójkątny stożek Rakuskiej Czuby, a czołówki oświetlały jedynie parę metrów bieżących. Jak się domyślacie szybko i bezbłędnie wpakowaliśmy się w sam środek tego „gdzieś tam”.
No i przyszło nam pokonywać na zmęczeniu i po ciemnicy te nieszczęsne strome skałki, poprzetykane śliskimi trawkami. Nie są one szczególnie wielkie ani wyjątkowo straszne, ale w takim miejscu łatwo się wyrżnąć, a tego typu atrakcji mieliśmy dosyć. Trochę kluczyliśmy wyszukując najdogodniejsze i najłatwiejsze ścieżki, aż w końcu udało się wyjść na grań. Teraz wystarczyło kierować się w stronę przełęczy i majaczącej nieopodal Rakuskiej Czuby. Teren był całkiem łatwy, więc emocje szybko opadły, zostawiając więcej miejsca na zmęczenie. I w końcu coś zagrało na naszą korzyść, albowiem kiedy dało się słyszeć hasła w stylu „kurde, nie mam już siły iść dalej” natknęliśmy się na spore wypłaszczenie, a na nim misternie ułożone miejsce biwakowe. Hura!
Niestety nie mam żadnych zdjęć z nocnego buszowania. Już na Kieżmarskim schowałam aparat, a Robert zrobił to zaraz po upadku i nie chciało nam się potem wyciągać sprzętu, że już nie wspomnę o pstrykaniu. Teraz żałuję jak cholera, bo zanim ułożyliśmy się do snu (rozkładanie betów i przyrządzenie kolacji zabrało trochę czasu), to chmurki poszły sobie precz. Niebo nie było szalenie rozgwieżdżone, ale za to pięknie prezentowała się słowacka ziemia, upstrzona rozświetlonymi wioskami i miasteczkami. Mam ten obraz wyryty w pamięci szkoda, że nie mogę się tym z Wami podzielić.
Noc była długa. Nierówne kamienie pod plecami wymuszały na mnie dziwaczne pozycje, ale żadne wygibasy nie poskutkowały na tyle wygodnym ułożeniem, żeby zasnąć.
Nad ranem usłyszałam jakieś hałasy: szelest, ledwo słyszalne kroki… Pierwsza myśl: niedźwiedź. Druga myśl niewiele lepsza: leśnik TANAP-u. Eh, ciężkie jest życie pozaszlakowca i biwakowicza. Postanowiłam udawać, że nic się nie dzieje – to tylko zmęczony umysł płata figle, a w głębi duszy liczyłam, że to co coś sobie pójdzie i mnie nie zje (o co posądzałam niedźwiedzia, nie leśnika).
Nawet udało mi się na chwilę zdrzemnąć, ale wtedy właśnie do przytomnych przywróciły mnie słowa: „Ty zobacz, ale jaja”! Synonimem słowa jaja okazały się dwie kozice skubiące trawki tuż przy naszym tropiku. Najzabawniejsze było to, że nie kryły ciekawości i co chwilę łypały na nas ślepiami, a trawkę skubały od niechcenia, tak dla kamuflażu jawnego podglądactwa. Oddaliły się, gdy zaczęliśmy się szamotać w poszukiwaniu butów i aparatów.
Na szczęście obrały sobie ten sam kierunek co my – Rakuską Czubę, dzięki czemu właśnie rozpoczynający się dzień przywitaliśmy w doborowym towarzystwie.
Prawdę mówiąc, panorama z Rakuskiej Czuby bardzo przypomina tą z Kieżmarskiego Szczytu, tyle że masyw Łomnicy i Durnego Szczytu zastąpiony jest przez Huncowski i Kieżmarski właśnie. Kto nie nosi w sobie presji tudzież nie ma doświadczenia albo możliwości na porywanie się na wysokość 2558 m, to spokojnie zaspokoi swoje tatrzańskie żądze wejściem na Rakuską Czubę. W końcu wysokość 2038 m n.p.m. to nie taka betka!

Kołowy Szczyt, po prawej Modra Turnia, Czerwona Turnia, Zadni Jastrzębi Kopiniak. Na froncie (też z prawej) ledwo można odróżnić Jastrzębią Turnię, która tutaj totalnie ginie w skalnym otoczeniu, a z dołu imponuje strzelistą sylwetką.
Rakuska Czuba oczarowała moje granitowe serce, na co bez wątpliwości wpłynęły dobrodziejstwa tzw. złotej godziny. Jednakże niezależnie od pory dnia widok Was uwiedzie, bo oto na wprost prężą się Kieżmarskie Szczyty, dalej Baranie Rogi, Kołowy, Jagnięcy, pasmo Bielskich, a w dole błyszczy tafla Zielonego Stawu. Cudeńko!
Po wschodzie słońca wróciliśmy na obozowisko, gdzie pochłonęły nas przyziemne sprawy, tj. ja z powrotem uwaliłam się na karimatę i czekałam, aż śniadanko zostanie mi podane.
Czy żałowaliśmy nocnego zejścia i wschodu słońca z Kieżmarskiego Szczytu? Otóż nie. Widoki z Rakuskiej Czuby wcale nie są gorsze, na dzień dobry ugościły nas kozice, a zaoszczędzony czas mogliśmy teraz poświęcić na słodkie leniuchowanie.
Zrobiło się na tyle późno, że zupełnie niezamierzenie staliśmy się atrakcją turystyczną. Pierwsze egzemplarze piechurów już zaczęły kręcić się w rejonie Rakuskiego Przechodu i kierować swoje obiektywy w naszą stronę. Ejże! Chybaśmy piękniejsi od Tatr, że nas tak pilnie fotografują!
Za skromni jesteśmy na takie bezczelne pozowanie, więc w te pędy zwinęliśmy manatki i wtopiliśmy się między innych turystów podążających czerwono znakowaną Tatrzańską Magistralą.
Naszym celem stało się teraz schronisko nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, a ściślej mówiąc toaleta z upragnioną bieżącą wodą. Tam właśnie planowaliśmy założyć obóz pośredni (w schronisku, nie w toalecie) przed kolejnym atakiem szczytowym.
Na razie nie zaprzątaliśmy sobie głowy myślą, że jeszcze tego samego dnia musimy chcemy wdrapać się znów na wysokość 2500 metrów powyżej poziomu morza. Główki skupione były na czujnym schodzeniu z Rakuskiej Czuby, bo prawdę mówiąc upadek trochę wjechał Robertowi na psychę. W takiej sytuacji lepiej odbudować pewność ruchów i absolutnie nie forsować szybkiego tempa.
Na Magistrali Tatrzańskiej…
Szlak z Rakuskiego Przechodu do Zielonego Stawu jest ciekawszy niż sądziłam. Wiedziałam, że ścieżka trawersuje zbocze licznymi zakosami (doskonale widocznymi z podejścia na Jagnięcy) i na tym kończyła się moja wiedza. A tu proszę: miejscami przeszkody w postaci stromych skałek, po drodze pokaźne skalne żlebisko ozdobione łańcuchami, a do tego doskonałe widoki na otoczenie Doliny Kieżmarskiej. Więcej opowiem przy innej okazji.
Wreszcie dotarliśmy nad Zielony Staw Kieżmarski, znad którego widziane wyżej góry prezentują się z wprost bajecznej perspektywy. Jestem przekonana, że każdy, kto po raz pierwszy spojrzy na otoczenie stawu, oniemieje z wrażenia na widok strzelistej Jastrzębiej Turni oraz ściany Małego Kieżmarskiego Szczytu, słynącej z pysznych dróg wspinaczkowych. Po zebraniu szczęki można zabrać się za lustrowanie wnętrzności Dzikiej Doliny. Z jej wydatnego progu spadają wodospady, a wokół piętrzą się Durne Szczyty, Baranie Rogi oraz Czarny Szczyt.
Mogłabym tak godzinami lampić się na ten cudny widok, ale musiałam przede wszystkim wykorzystać przyschroniskowy kibelek, a dokładniej mówiąc umywalkę. Uświadczyć tam można tylko lodowatej górskiej wody, ale umyłam się cała – choć na raty. Nie ma to jak hardcorowe orzeźwienie! Przy okazji pozdrawiam wszystkich, którzy wyłupiali oczy na mój widok – to już nie można chodzić przy schronisku z mokrymi włosami? 😉 Wspominam łazienkowy epizod nie bez powodu. Otóż dostałam pytania o higienę podczas kilkudniowych wyryp w górach. Pragnę rozczarować tych, którzy myślą, że czuć mnie z kilometrowej odległości. Korzystam z dobrodziejstw cywilizacji w każdym napotkanym schronisku (tych pełno w górach) i zawsze mam zapas nawilżanych chusteczek. Czuć mnie co najwyżej z metra.
Słonko przyjemnie grzało, a to sprzyjało leniuchowaniu na ławce, na której spędziliśmy aż 2 godziny. W międzyczasie pochłanialiśmy spore ilości kalorii, rozkminialiśmy sumiennie przygotowane topo i bacznie przyglądaliśmy się czekającej nas jeszcze drodze. Ta była znakomicie widoczna spod schroniska.
***
Chodzenie po górach to nie tylko pokonywanie skalnych trudności i walka ze słabościami. To również sztuka wyboru. Czasami słusznie zrezygnujemy z misternie ułożonych planów, przedkładając bezpieczeństwo ponad górskie aspiracje. Czasami zawracamy z obranej drogi zupełnie niepotrzebnie, ulegając niepokojom i złudnym podszeptom, jak to się stało tym razem na Kieżmarskim Szczycie. Ważne, by każda wycieczka zakończyła się szczęśliwie, a to że nie zawsze zrealizuje się cele jest mniej ważne. Przynajmniej z perspektywy czasu. Góry przecież nie uciekną, nie ulotnią się i nie schowają. A to oznacza jedną bardzo oczywistą rzecz: będzie można wrócić i wziąć odwet na niespełnionych ambicjach oraz nieprzebytych drogach!
O tym jak słodka jest zemsta opowiem Wam następnym razem. Zgadliście. Będzie o szturmie na Baranie Rogi.
Pozdrawiam,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
:O Serio, po takiej akcji w ciemnicy, z koziołkującym partnerem wyrypy, bym się skichała. Nie wiem, czy nie zaczęłabym drzeć gęby. Dobrze, że nic poważnego się nie stało. Za to te kozy-podglądaczki <3
No skończyło się tylko na chwili strachu. Ty się gorzej obiłaś w pensjonacie 😉 😀
Świetna fotorelacja z podróży.
Dzięki 🙂
Czytam Twój blog od tyłu i widzę małą ewolucję Twoich wycieczek J
Zaczęło się od grzecznego chodzenia po szlakach a teraz już często poza 🙂
Domyślam się że kolejnym punktem, który nam opiszesz będą Baranie Rogi – z Zielonego?
Mam przy okazji pytanie – czym się posiłkujesz jeżeli chodzi o opis ścieżek poza szlakiem (którędy iść). Ja schodziłem już praktycznie całe Tatry Polskie i Słowackie – ale do tej pory tylko na szlakach. Ale nie ukrywam że kuszą mnie szczyty niedostępne dla 'normalnego' turysty szlakiem – ale nie na tyle trudne aby trzeba by być taternikiem.
Widzę też małą ewolucję jeżeli chodzi o Twoje zdjęcia – mogę zapytać jakiego sprzętu teraz używasz? (jaka lustrzanka i jakie obiektywy, szare połówki etc.?).
Witam 🙂
To, że schodzę z utartych szlaków to naturalna kolej rzeczy dla pasjonata gór (oczywiście nie zostawiam za sobą syfu i nie broję). Ileż razy można wchodzić na Świnicę? 😉 Jeśli chodzi o topografię, to kłaniam się nisko panu Paryskiemu i Cywińskiemu. Musisz mieć świadomość, że chodzenie poza szlakiem po ścieżkach turystycznych bez przewodnika jest wbrew przepisom TPN i TANAP i grozi mandatem. No i trzeba dobrze ogarniać topografię. 😉
Co do zdjęć… Jestem totalnym amatorem i dopiero ogarniam podstawy. Póki co mam Nikon 5100 + Nikkor 16-85 mm i tyle. Żadnych filtrów :/
Pozdrawiam, Magda 🙂
Ładny wschód słońca miałaś. A ta kozica na skale z pierwszego zdjęcia – rewelacyjne ujęcie 🙂
Dobrze, że skończyło się tylko na kilku zadrapaniach, bo mogło być o wiele gorzej. Jak sama wiesz, w tym roku moja towarzyszka podczas wędrówki poślizgnęła się i ujechała pół metra, bez żadnych skaleczeń, a efektem była złamana noga…
Duży ten plac otoczony kamieniami.
Wschód słońca w takich miejscach to niesamowity widok, którego nie da się opisać 🙂 Kocham góry i uwielbiam wychodzić tam z moją drugą połówką. Piękne są również bieszczady i wędrówki po górach tam dostępnych. Jednakże moje zdjęcia nie dorównają Twoim, które zrobiłem powyżej. Serdecznie pozdrawiam!
Obudziłem się 4.30 , 5.00 wyjazd , 6.30 parking 6€ , start 7.00 dalej cicho spokojnie i ..pusto na szlaku do Zielonego Stawu i schroniska przez las szumiący potężny potok jak głazy pokazują . Panorama gór i widoki w przełęcze w dół coraz bardziej wspaniałe , aż na szczyt …Wrażenia nieziemskie a zarazem do bólu przyziemne , że chce się dalej ciagle iść w stronę słońca… —:)
Dobrze napisane!