W Bieszczady zawsze mi było nie po drodze. Dla mnie te góry oznaczały dosłowny Kraniec Polski, osiągalny po kilkunastu godzinach jazdy środkami komunikacji. Bywało, że taka podróż zajmowała niemal dobę i trzeba było wykazać się szaloną determinacją, by porwać się na takie przedsięwzięcie. Wolałam rzucić wszystko i jechać w Tatry. Dopiero w październiku 2019 nadeszła propozycja nie do odrzucenia – wspólny wypad w Biesy z moim własnym Psychofanem.
Od kilku lat oferuję wspólne wyprawy na Kaukaz i właśnie na jeden z takich wyjazdów (dokładnie na trekking po Tuszetii) skusił się Rafał – stały czytelnik mojego bloga. Jeszcze na lotnisku odwinął taką polkę, że pomyślałam sobie wtedy (a nawet głośno wyraziłam obawę), iż to zapewne jakiś psychofan, który uczepi się mnie niczym rzep psiego ogona i nie da wytchnąć ani chwili. Oj, byłam w strasznym błędzie! Rafał okazał się nie tylko spoko kompanem na wędrówkach, ale zwyczajnie fajnym człowiekiem. I choć nadana mu ksywa nijak nie pasuje, to do dziś pozostaje w użyciu.
No więc, kiedy Psychofan zaproponował Bieszczady, nie mogłam odmówić.
Pojechaliśmy w składzie: Rafał, jego szwagier, zwany Szwagrem, córka Borówka, Młody Maciej poznany również na wyprawie w Tuszetii, mój Dawid i ja.
Dawno na blogu nie publikowałam relacji, więc lojalnie uprzedzę, że niniejsza lektura nie będzie ani ugrzeczniona, ani praktyczna – to bardziej pamiętnikowy opis zdarzeń, pełen akcentów, które chcę utrwalić w pamięci. A działo się, oj działo! Były zakrapiane wieczory, pierwszy od 20 lat jabol, demoralizacja młodzieży, a nawet gołe cycki (dla spostrzegawczych). I zanim się wzburzysz, to wiedz, że nikt nie złamał nawet paznokcia, nie dosłał mandatu, nie wypuścił Żygfryda w świat, ani nie spłodził nieślubnego potomka. 😉 Po prostu dobrze się bawiliśmy w sosie własnym, na tyle dobrze, że tej jesieni powtórzyliśmy wyjazd w jeszcze większym składzie.
_______________
To prawda, że Bieszczady przyciągają straceńców i wyzwalają dzikość w sercu!
_______________
DOJAZD I INTEGRACJA
Po całym dniu jazdy w końcu ujrzałam Bieszczady ten pierwszy raz – na punkcie widokowym ponad Lutowiskami. Można przyjechać tu autem (parking) bądź skorzystać z 13-kilometrowej ścieżki turystycznej „Trzy Kultury”, która ma swój początek w centrum miejscowości. Spod wzgórza Kaczmarewka rozciąga się szeroka panorama na bieszczadzkie szczyty, które tym razy pokrywała dość spora warstwa śniegu. Pierwsze jesienne Bieszczady zimowe? Spoko, czemu nie?
Na bazę wypadową wytypowaliśmy Ustrzyki Górne, które totalnie odbiegły od moich wyobrażeń. Myślałam, że to większa, bardziej turystyczna mieścina, wszak znajduje się pomiędzy połoninami a Tarnicą. Tymczasem okazało się, że poza 3 knajpami, dosłownie kilkoma pensjonatami, małym i drogim sklepikiem oraz siedzibą Straży Granicznej nie ma tam nic więcej!
Moje zaskoczenie wynikało z faktu, że do wyjazdu w ogóle się nie przygotowałam. Skoro w końcu udało mi się w te Bieszczady dojechać, to chciałam dać się zaskakiwać na każdym kroku. Nie sprawdziłam więc, jak wyglądają Ustrzyki, okoliczne szlaki, a nawet co zwiedzić w razie niepogody. Finalnie Rafał wszystko ogarnął (w Bieszczady jeździ od lat), a ja dałam się prowadzić za rączkę niczym dziecko we mgle. Raz inaczej!
W Ustrzykach jest jeszcze kościół i my pod tym kościołem spaliśmy. Nie dosłownie oczywiście. 😉 Po prostu wolne miejsca były jedynie w Domu Rekolekcyjnym (klimat schroniska młodzieżowego) i tam właśnie wynajęliśmy pokój. Przywitał nas Apostolos z przesłaniem, całkiem trafnym w tej wesołej kompanii. Jako że był już wieczór, to nie pozostało nam nic innego, jak zjeść kolację w Bieszczadzkiej Legendzie i uskutecznić wieczorek integracyjny.
- Szwagier był wesoły, ale trzymał dystans. Nieco przytłoczony naszym ciężkim poczuciem humoru.
- Młody był wesoły, ale trzymał fason. Nieco zaszokowany naszym ciężkim poczuciem humoru.
.
TARNICA – NAJWYŻSZY SZCZYT POLSKICH BIESZCZAD
Większa część grupy była w Bieszczadach po raz pierwszy, więc było parcie na klasyki. Na pierwszy ogień poszedł fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego, tj. czerwony szlak z Ustrzyk Górnych przez Szeroki Wierch, Halicz, Rozsypaniec i Przełęcz Bukowską do Wołosatego. Oczywiście z odbiciem na Tarnicę (żółty łącznik z Przełęczy pod Tarnicą).
Szlak jest absolutnie genialny, bo kiedy już wylezie się z lasu w okolicy Szerokiego Wierchu (co zajmie 2 godziny), to następuje naprawdę dłuuuuuuugi graniowy odcinek z niezmąconą niczym dookolną panoramą.
Trasa ta zajmuje znacznie więcej czasu niż mapa wskazuje ze względu na trzy aspekty.
Jest tak pięknie, że człowiek nagminnie zmienia się w ogarniętego foto-szałem Japończyka, testując wytrzymałość migawki tudzież kontempluje widoki poprzez własne patrzałki. Drugim utrudnieniem jest wiatr, który regularnie przewala się przez bieszczadzkie grzbiety z impetem godnym kosmicznego statku Hana Solo, wchodzącego właśnie w nadświetlną. No i do tego trzeba doliczyć bieszczadzkie błotko, które niezaprzeczalnie wciąga! Zwłaszcza jesienią.
I choć chwilami brejowata ciapa naprawdę dawała się we znaki, a wiatr wręcz blokował oddychanie, spychał z grani i utrudniał robienie ostrych zdjęć, to nic nie zdołało spaskudzić odbioru tego pasma. Kurde, fajne te Bieszczady!
Jako że przewiało nas dokumentnie, to doktor (mamy takiego w bandzie!) zalecił profilaktykę kropelkową i w związku z tym zapasy z komody zaczęły się kurczyć. Doszło do tego, że Młody na naszych oczach przeobrażał się w mężczyznę – szlifował techniki otwierania piwa za pomocą czegokolwiek, pod czujnym okiem mistrza Dawida, który z kolei zasłynął na Okraju efektownym otwarciem butelczyn… grubym i nieporęcznym pieńkiem z kominka. Ku zdziwieniu i uciesze wszystkich pań.
- Szwagier zaczął się odnajdywać w tym łobuzerskim towarzystwie.
- Młody rozkwitał niczym kwiatuszek na wiosnę.

1. Cztery pory roku w jednym kadrze 2. Tarnica z Tarniczki 3. Bukowe Berdo i Krzemień spod Tarnicy 4. Tarnica
.
ZWIEDZANKO, CZYLI Z WIZYTĄ U ZYGMUNTA TWARDZIELA I U ŻUBRÓW
Tego dnia miało lać i faktycznie przez kilka godzin było nieciekawie, więc zdecydowaliśmy się na rundkę po okolicy. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Zagrody Pokazowej Żubrów, zlokalizowanej nieopodal miejscowości Muczne. Miejsce to pozwala obserwować zwierzęta w ich naturalnym środowisku, ze specjalnie przygotowanych platform widokowych. Mimo solidnej ulewy trafiliśmy idealnie- jeden z pokazowych egzemplarzy dostał przysłowiowego szmyrgla, tarzając się po ziemi, przerzucając kłody i robiąc niestworzone fikołki, a wszystko to ku naszej uciesze! I tylko Szwagier żałował, że akurat wtedy odmeldowywał się w domu, bo zdaje się, że żona niechcący usłyszała próbkę naszych niewybrednych żartów i próby wcielania się w szalonego żubra…
Kolejnym punktem wycieczki było bieszczadzkie torfowisko, położone w nieistniejącej wsi Tarnawa Wyżna w dolinie Sanu, nieopodal granicy polsko-ukraińskiej. Duży parking z wiatą i tablicami informacyjnymi rozdziela torfowisko na dwie części – obie możliwe do zwiedzania po specjalnie wytyczonych ścieżkach.
W Bieszczadach nietrudno natrafić na osadę-widmo. Akcje przesiedleńcze po II wojnie światowej przyczyniły się do likwidacji wielu wsi, o których dziś przypominają smętne pozostałości: cmentarze, fundamenty cerkwi, przydrożne kapliczki czy zdziczałe sady. Jedną z takich osad jest (a raczej była) Beniowa, do której dotarliśmy z parkingu w Bukowcu. Jej nazwa pochodzi najprawdopodobniej od Benedykta, pierwszego osadnika na tych terenach. Beniowa została założona już w XVI wieku, na prawie wołoskim, a przestała istnieć w 1947 roku, kiedy to spalono praktycznie całą zabudowę wraz z cerkwią. Do naszych czasów przetrwała część cmentarza z podmurówką cerkwi. Drewniana świątynia zbudowana w ukraińskim stylu narodowym przypominała istniejącą do dziś cerkiew w Bystrem.
Klimat Bieszczad tworzony jest przede wszystkim przez ludzi, którzy tu się wychowali bądź przypałętali i tak już zostali na stałe. Jednym z przybyłych osadników jest Zygmunt Furdygiel, absolutnie nietuzinkowa postać, którą kojarzyć możecie z telewizyjnej produkcji „Przystanek Bieszczady”. Pan Zygmunt trafił na Kraniec Polski jako nastolatek i szybko wyuczył się tutejszego fachu – wypału węgla drzewnego. Teraz jest jednym z ostatnich smolarzy, bo biznes już dawno przestał być opłacalny. Kiedyś w Bieszczadach była setka miejsc, w których dymiły charakterystyczne retorty, teraz takie obiekty można policzyć na palcach dwóch rąk. Pan Zygmunt przez większą część roku mieszka w baraku przy wypale w Stężnicy i tam można go odwiedzić, posłuchać o pracy i ginącym pomału zawodzie. Zabierz koniecznie gifty – jakiś dobry smakołyk czy dobre piwko.
W okolicy Stężnicy znajduje się punkt widokowy i wodospad Czartów Młyn. Warto też podjechać do Łopienki, gdzie znajduje się grekokatolicka cerkiew – pamiątka po nieistniejącej już wsi. Łopienka była najważniejszym miejscem kultu maryjnego w Bieszczadach, a na odbywające się tu odpusty wierni przybywali nawet z odległych miejsc. Warto wybrać się na wędrówkę jednym ze szlaków w Paśmie Łopiennika – nie ma tu rozległych widoków, ale nie ma też tłumów turystów, więc bez trudu można chłonąć bieszczadzkie klimaty.
W międzyczasie zjedliśmy obiad w Karczmie „Siedlisko Carpathia” w Mucznem, gdzie jedzenie jest pyszne, polecam. Tylko ten myśliwski wystrój jest trochę dla mnie zbyt creepy, choćby popielniczka z kopytka… Wrrr!
A wieczór na kwaterze? Śmiało można go umieścić pośród innych bieszczadzkich legend! Już wiem, dlatego przez 20 lat nie sięgałam po jabole! Ten Bieszczadzki wcale nie okazał się smaczniejszy, ale mocy wystarczyło, by wyśpiewać „Sowietów” na dwa głosy. Pamiątki są, zresztą wszystkie nasze wieczorne posiadówki są mocno ofilmowane i obfocone, ale nie są to rzeczy, które można by puścić w świat. Było nazbyt wesoło. 😀
- Poczucie humoru Szwagra odmłodniało o jakieś 10 lat.
- Poczucie humoru Młodego postarzało się o jakieś 10 lat.
- W końcu wszyscy byliśmy na jednym poziomie degradacji.
.
POŁONINA CARYŃSKA I CHATKA PUCHATKA
Można zrobić zarówno Połoninę Wetlińską, jak i Caryńską w jeden dzień, czemu więc my tego nie zrobiliśmy? Aaaa, już wiem! Jedno z nas było po poważnym złamaniu nogi i w miarę możliwości mieliśmy robić krótsze trasy. Pojechaliśmy zatem autobusem na Przełęcz Wyżnią, by wdrapać się żółtym szlakiem do Chatki Puchatka, a potem przez Caryńską zejść z powrotem do Ustrzyk Górnych.
Przy Galerii Nad Berehami, czyli praktycznie tuż przy szosie na Przełęczy Wyżniej, nadzialiśmy się na piękne łanie, ponoć stałe bywalczynie galerii. Tak bliskie spotkanie to rzadkość!
Pozytywnie tym niecodziennym zdarzeniem naładowani nie przejęliśmy się zbytnio słabiutką widocznością przy Chatce Puchatka. Ja to w ogóle cieszyłam się, że mogłam ją zobaczyć w legendarnym wydaniu, przecież wkrótce miała zostać (i została!) zaorana na rzecz nowo budowanego przybytku. Wypiliśmy na cześć Lutka, co tam było w barze i udaliśmy się na czerwony szlak. Ten dość stromo obniża się do Brzegów Górnych. Zejście w tym parszywym błotku było doprawdy potworne! Dobrze, że w newralgicznym miejscu były drewniane barierki, bo tylko ich czułe tulenie chroniło nas przed utaplaniem się w tym mule.
Brzegi Górne to nieistniejąca już wieś, o czym przypomina stary cmentarz i podmurówka cerkwi (przy czerwonym szlaku). Obecnie to po prostu wielki parking dla turystów, położony pomiędzy połoninami. Kawałek na północ znajduje się pole namiotowe (czynne latem) z mini-barem, który oczywiście ochoczo dopadliśmy, by uzupełnić straty w organizmie przed podejściem na Kruhly Wierch – najwyższe wzniesienie Połoniny Caryńskiej. W międzyczasie rozpogodziło się, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się urokami jednego z najpiękniejszych miejsc w Bieszczadzkim Parku Narodowym.
A po łazędze? Popołudnie zaczęliśmy w Bieszczadzkiej Legendzie, ale że niektórzy po sutym obiedzie byli nadal głodni (dorabiając się ksywy Anakonda, dla przyjaciół Ani), to wieczorem przenieśliśmy się tradycyjnie do Kremenarosa (smaczniej!).
Niestety tego wieczoru Szwagier musiał wracać do domu, ale nie omieszkaliśmy zrobić mu siary w autobusie dalekobieżnym. Tak żeśmy go temperamentnie żegnali, że finalnie wszyscy pasażerowie autokaru machali nam na pożegnanie. 😀
.
SMEREK I POŁONINA WETLIŃSKA
PLUS BUKOWE BERDO O ZACHODZIE SŁOŃCA
Dzień absolutnie zniewalający widokowo! Nadal pizgało niemiłosiernie i chwilami ciężko było ustać, ale nic to wobec uroku jesiennych, bieszczadzkich pejzaży. Wędrówkę zaczęliśmy w Kalnicy i za czerwonym szlakiem zdobyliśmy widokowy Smerek. A potem było już tylko lepiej, bo każdy krok przybliżał nas do Połoniny Wetlińskiej, która spodobała mi się bardziej niż Caryńska. Na deser raz jeszcze odwiedziliśmy Chatkę Puchatka, tym razem przy pełnej widoczności. I to tyle, zeszliśmy do Przełęczy Wyżniej.
Genialny szlak, ale szybciutko się uwinęliśmy. Mało nam było gór, zatem zapadła decyzja, by jechać jeszcze do Mucznego i z pomocą żółtego szlaku zdobyć Bukowe Berdo. To było to! Nie wiem czy to ciepłe światło zachodzącego słońca, totalny brak innych ludzi, wichura, która nieomal porwała mnie z grani, czy po prostu prze-genialne widoki, ale jednego jestem pewna – Bukowe Berdo trafiło do mnie najgłębiej ze wszystkich miejsc, które w Bieszczadach do tej pory zobaczyłam.
Zejście do Mucznego – choć uskutecznione tym samym szlakiem – było intrygujące. Śpiewaliśmy wszystko, co nam tylko przyszło do głowy – od Kolorowych Kredek przez Orła Cień po Początek z Męskiego Grania. Niedźwiedzie na bank nie miały ochoty podejść.
.
SOLINA NA POŻEGNANIE
Wszyscy mieliśmy daleko do domu, więc góry tego dnia nie wchodziły w grę. Pojechaliśmy na śniadanie nad Solinę i ostatni spacer na zaporę wodną. I tu znowu zaskok, bo po liczbie palm, rekinów na plaży i wypchanych niedźwiedzi zrozumiałam, że klimat w sezonie równać musi do nadmorskich deptaków. Ale okolica bardzo malownicza i jak najbardziej zdatna na wypoczynek, także ten aktywny.
I tak wesoły, przepełniony ogromną dawką humoru wyjazd (to cud, że brzuch nie pękł mi w szwach ze śmiechu) skończył się smuteczkiem. Oj, cieżko było się pożegnać. Na szczęście pozostały nam wspomnienia, zdjęcia i filmiki, które nigdy przenigdy nie zostaną opublikowane.
Górskie pozdro,
Madzia / Wieczna Tułaczka
.
.
Relacja taka zwykła Twoja… świetna znaczy 🙂
No to czekam na powtórkę gdyż cytując klasyka: ” W Bieszczady jedzie się raz. Potem już tylko się wraca”. Nie wiem kto ten tekst wymyślił ale na swoim przykładzie wiem że się sprawdza. Fajnie że znowu piszesz. Najlepszego.
P{ozdrawiam.
To się nazywa wyprawa godna zapamiętania:D Coś czuję, że odświeżanie pamięci w postaci oglądania zdjęć i filmików jeszcze długo nie będzie potrzebne, tak bardzo było fajnie:)
Cześć, bardzo fajna relacja i poczucie humoru, które lubie 🙂 Byliśmy latem z moimi młodymi latem na Tarnicy, chcemy wrócić, a właściwie zacząć częściej chodzić w góry. Wasz blog z pewnością będzie nam towarzyszył przy wyborze tras i miejscówek. Chciałem zapytać o aparat, którym robisz fotorelacje (piekne). Chciałbym coś nabyć w góry, ale kompletnie się na tym nie znam, a nie chce nosić teleobiektywu…… dziekuje za każdą poradę.
Cześć 🙂
Ja mam już bardzo stary aparat Nikon 5100 + Nikkor 16-85 mm. Powoli szykuję się do zmiany sprzętu, ale jeszcze nie wiem czy zostanę z lustrzanką czy pójdę w stronę cyfrówek z wymienną optyką.
Jeśli chcesz dobre zdjęcia i lekki aparat to brałabym pod uwagę bezlusterkowce. Kolega używa Sony A6300 i jest zadowolony. 🙂
Mam nadzieję, że pomogłam. Pozdrawiam 🙂
Madziu, Ty coraz młodsza na zdjęciach! Śledziłam u Ciebie zawsze Tatry, dziś zajrzałam, co by tu urządzić latem, a tu Biesy me ukochane 🙂 . Przecudne foty, znakomite humory, zazdroszczę! 🙂
Wow! Ależ piękne widoki 🙂 Byłam sceptycznie nastawiona do górskich wycieczek jesienią, ale patrząc na te zdjęcia momentalnie zmieniłam zdanie. Rewelacja!