Oczekiwanie na busa w Krościenku wspominam ozięble. O 6 rano opuściliśmy ośrodek pod Durbaszką, by częściowo pod osłoną nocy pokonać trasę przez Szafranówkę i Palenicę do Szczawnicy. Tam szybkie zakupy i równie szybki transport do Krościenka nad Dunajcem, gdzie przyszło nam czekać ponad pół godziny na połączenie do Łopusznej. Pół godziny to szmat czasu dla przenikliwie zimnego powietrza, bezlitośnie wkradającego się pod warstwy ubrań, innymi słowy – marzliśmy jak diabli. To zabawne, że zimą, przejażdżka busem potrafi stać się wyczekiwanym i szalenie rozkosznym momentem. Można zdjąć ciążący plecak, posadzić dupę w ciepłym i suchym miejscu, ogarnąć rozdygotane ciało. Czujecie?
Jest też minus. Właśnie wtedy, gdy pozwalasz sobie na totalne rozluźnienie i jesteś gotowy wpaść w objęcia Morfeusza, bus zatrzymuje się na przystanku, na którym musisz chcesz wysiąść. Odrzucasz myśl, że może by tak pojechać do końca trasy, gdziekolwiek by się nie kończyła, byleby jechać dalej. Wysiadasz i natychmiast dreszcze ponownie przejmują we władanie twoje ciało. Brrrr. Bardzo nieprzyjemny moment. Jedyna rada – zarzucić worek na grzbiet i ruszyć przed siebie, a raczej w kierunku celu.
TRASA WYCIECZKI: ŁOPUSZNA – BUKOWINA WAKSMUNDZKA – TURBACZ – STARE WIERCHY – MACIEJOWA – RABKA-ZDRÓJ
- Łopuszna – Turbacz – szlak niebieski, średni czas przejścia bez odpoczynków: 3 h 30 min
- Turbacz – Stare Wierchy – Maciejowa – Rabka-Zdrój – szlak czerwony (fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego), średni czas przejścia bez odpoczynków: 4 h 30 min
Była godzina 10.30, kiedy znaleźliśmy się w Łopusznej, wiosce położonej w powiecie nowotarskim u stóp Gorców. Naszym celem był Turbacz, chociaż prawdę mówiąc było nim schronisko położone tuż pod szczytem. I piwo. Nie było browców na Przehybie, nie było pod Durbaszką, więc nie dziwcie się, że pragnienie urosło do rangi pierwszej potrzeby.
Warunki pogodowe nie należały do najatrakcyjniejszych, a mimo to Łopuszna prezentowała się wysoce interesująco. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie czy ta wiocha jest taka wyjątkowa, czy jakoś wślizgnęła się do mojej podświadomości. Prawda taka, że lubię to miejsce i nie zawaham się go odwiedzić po raz trzeci.
Przejście Łopusznej (od przystanku przy drodze do Nowego Targu do węzła szlaków) zajęło nam godzinę przy tempie raczej turystycznym aniżeli wyczynowym. Pod rozstajem zrobiliśmy sobie przerwę na papu, bo dobrze wiedziałam co nas czeka. Zastrzyk kalorii będzie jak najbardziej wskazany. Oba szlaki na Turbacz przeszłam jesienią 2014, ale wtedy atakowałam zgodnie z czarnymi i czerwonymi oznaczeniami (przez Kiczorę i Halę Długą) a schodziłam niebieskim szlakiem. Całą trasę zapamiętałam jako istną sielankę.
Lokalny wall 😉
Teraz nie miałam co liczyć na sielankę. Ciemnie chmury wisiały na niebie, zapewne przysłaniając czające się na horyzoncie Tatry, a śniegu było zbyt mało, by stworzył magiczną krainę rodem z Narnii. No trudno, będę włazić na ten cholerny Turbacz, dopóki nie trafię na warunki idealne. 😀 To się nazywa zawziętość! Albo pierdolnięcie…
Kolejny etap wędrówki to coś co lubię, czyli spacerek przez przysiółki. O ile przebrnięcie przez Zarębek Niżni i Średni to bułka z masłem (szlak prowadzi niemal płasko), to dotarcie do Zarębka Wyżniego nie jest już takie oczywiste, bowiem ścieżka prowadzi lasem dość zdecydowanie w górę. Jesienią, błotko oraz zdechłe liście mocno dały mi się we znaki na tym odcinku, przez co zejście było nieprzyjemne i czujne. Pewnie dlatego spodziewałam się samych najgorszych rzeczy, a tu proszę, niespodziewanie śnieg ułatwił pokonanie stromego zbocza. Ładnie przedreptaną ścieżką szybko (choć nie bez wysiłku) wydostaliśmy się do gorczańskiego osiedla.
Potem weszliśmy w las. Przez około godzinę uskutecznialiśmy nużące podejście, z tych co to wloką się w nieskończoność. Nie mogłam doczekać się przerwy, którą wyznaczyliśmy na Bukowinie Waksmundzkiej, choć zdawałam sobie sprawę, że widoków z niej raczej nie uświadczymy. To nic, najważniejsze, że będzie popas, bo zmęczenie wylazło już na wierzch, a i brzuszki dokuczliwie domagały się czegoś solidnego.
Jej! Co za siurpryza! Widok na Tatry zawsze wyzwala we mnie endorfiny, a taki, którego nie spodziewa się nawet Hiszpańska Inkwizycja – podwójnie! Widoczność lekko odbiegała od pełnych 100%, ale kit z tym. Frajda była niebywała!

Polana na Bukowinie Waksmundzkiej. Widzicie panoramę Tatr? Nie? To paczta i podziwiajta zbliżenia. 😀
Szlakowskaz przy polanie wskazywał jedną godzinę do schroniska. Dokładnie tyle zajęło nam doczłapanie się pod Turbacz. Nawet nie chce mi się opisywać walki na ostatnim etapie szlaku. Wspomnę tylko, że widok schroniska wzbudził w nas euforię i ulgę porównywalną z odnalezieniem wody na pustyni.
W międzyczasie Tatry pochowały się w chmurach, jedynie widoki na Halę Długą oraz Kudłoń ratowały honor Turbacza. No i piwo. W końcu mogliśmy całodzienną wędrówkę zakończyć toastem. Wasze zdrowie!
Po schronisku pałętało się zaledwie kilka jednostek. W jadalni pustka, zimnica, nie było z kim pogadać, więc szybko zawinęliśmy się do pokoju, do ciepłych śpiworków. Jako niepoprawny zmarzlak potrzebuję minimum godziny na odtajanie. I herbatki, po którą wysyłam kogo się da, bo jakże miałabym iść sama, skoro wiecznie trzęsę się jak osika? Tomek i tym razem zlitował się nade mną i zrobił kurs do kuchni turystycznej. Po chwili wrócił.
– Otwórz drzwi!
– Bleee…
– No otwórz, mam dwa kubki w łapach.
– To odstaw na podłogę i sam sobie otwórz… – rzuciłam leniwie.
– A jakbym wszedł do pokoju, gdyby nie było podłogi?
Wierzcie lub nie, ale rozgorzała dyskusja na temat sytuacji, w której nie ma podłogi, nie ma gdzie odstawić kubków po to, aby zwolnić ręce potrzebne do wciśnięcia topornej klamki i otwarcia drzwi. Nieomal nasikałam ze śmiechu do tego mojego śpiworka, na szczęście obyło się bez patologicznych epizodów.
Zasypialiśmy z tą cudowną świadomością, że kolejny dzień będzie powolny, lajtowy, niemal wypoczynkowy, bo jedyne co musieliśmy zrobić, to zejść do Rabki-Zdrój. Żeby nie było, to był tylko plan B zrealizowany z powodu podłej pogody. Przy lepszej widoczności zamierzałam nas sponiewierać, czyli zrobić pętelkę na Kudłoń, a do Rabki schodzić już częściowo po ciemnicy. Lecz prognozy były nieubłagane, zupełnie jak perspektywy za oknem. O Kudłoniu trzeba było zapomnieć definitywnie, w związku z tym straciliśmy pewną szansę na całkowite dobicie zmęczonych ciał, w zamian zyskując leniwy dzień. Nie narzekałam na takie rozwiązanie, być może to już symptom starzenia się.
W nocy sporo nasypało, pomimo to śnieg nadal nie dawał za wygraną. No cóż, zasmakujemy wędrówki podczas lekkiej śnieżycy. Schroniskowe pielesze opuściliśmy po 10.00, kierując się od razu w stronę szczytu Turbacza. Byliśmy pierwsi, zatem do nas należała przyjemność (pod pewnymi względami wątpliwa) przekopywania się przez świeży puch. Po 10 minutach intensywnego podejścia zameldowaliśmy się na Turbaczu (1310 m). Na szczycie nie ma wieży widokowej, toteż nie ma co liczyć na rozległą panoramę. Co nieco prześwituje pomiędzy drzewami, o ile śnieg nie wali z nieba!
Troszkę martwiło nas zejście. Tuż pod szczytem drzewa były białe – zawiany śnieg przysłaniał pniaki i wszelkie szlakowe oznakowania. Jak my, kurde blade, zejdziemy do tej Rabki? Tędy? Którędy? Nasze wątpliwości dość szybko rozwiał szlakowskaz. Za chwilę kolejny i następny. Przy każdym skręcie (a było ich sporo, bo szlak kluczył po zboczu) pojawiał się drewniany znak, który wyznaczał dalszy kierunek. Wielkie uff! Przecież w Beskidach takie oznakowania nie są oczywistością. Być może dodatkowe względy wynikają z nagromadzenia trzech schronisk na krótkim odcinku.
Dzięki dodatkowym oznakowaniom schodziliśmy jak po sznurku, a i zabawa była przednia, bo śnieg po kolana dawał mnóstwo frajdy! Ewidentnie nikt tędy nie szedł w ostatnim czasie, więc do nas należała przyjemność rozdziewiczania szlaku. O ile idąc w górę pomstowalibyśmy na piekielne podejście, o tyle schodzenie w takich warunkach owocowało kupą śmiechu. Tego trzeba spróbować na własnej skórze! Albo raczej na jakimś texie…
Troszkę szkoda nam było widoków. Przegooglowałam trasę, więc miałam pojęcie co nas omija. No nic, może następnym razem wstrzelimy się w okno pogodowe. 😀

Jeszcze przed Starymi Wierchami minęliśmy sporą grupę człapiącą na Turbacz. Od tej pory i oni i my będziemy mieć przetarty szlak.
Do schroniska na Starych Wierchach dotarliśmy po dwóch godzinach z hakiem, a zatem droga zajęła nam pół godziny więcej niż przewiduje mapa. Śniegowy warun się kłania. Schronisko jest malutkie i wydaje się, że bardzo klimatyczne. Tak trafiło, że główna salka wypełniona była po brzegi, zatem skitraliśmy się w jakimś bocznym, dość chłodnym pomieszczeniu. Po spałaszowaniu kanapek zebraliśmy manatki i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Tylko godzina spaceru dzieli Stare Wierchy od bacówki na Maciejowej. I dobrze. Takie zagęszczenie miejscówek doskonale wpisało się w leniwy harmonogram dnia. Zwłaszcza, że frajda z wędrówki malała wraz z wysokością. Widoki nie spadały z nieba, a z ilością śniegu było coraz słabiej.
Bacówka na Maciejowej wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Dla odmiany jadalnia była niemal pusta, więc można było swobodnie delektować się rozpalonym kominkiem. No to żeśmy się podelektowali. 😀 Padł browarek, padło kilka artykułów magazynu górskiego i aż żal dupę ściskał, że nie mogliśmy spędzić w ten sposób reszty dnia. Oj chciało by się zostać!
Po godzinie laby zmusiliśmy się do ponownego spotkania z zimnicą. Ten moment jest zawsze przerażający, wiem. Zanim człowiek ponownie wpadnie w rytm, zanim opanuje dreszcze i rozgrzeje zastygłe mięśnie, przechodzi małe katusze. Taki urok gór. Całe szczęście, że tego typu chwile szybko zacierają się w pamięci.

Kiedy dzień jest do dupy pod względem widokowym to takie przejaśnienie urasta do rangi wielkiego wydarzenia!
Odcinek czerwonego szlaku od Maciejowej do Rabki-Zdrój wspominam jako lekki, łatwy i przyjemny – mapa wycenia ten fragment na półtorej godziny. Tego dnia po raz pierwszy udało nam się nie przekroczyć czasu, ba, nawet żeśmy zaoszczędzili kwadrans. Również po raz pierwszy zobaczyliśmy coś więcej niż drzewa i budynki schronisk. Co nieco poprzecierało się na nieboskłonie, dzięki czemu dane nam było nacieszyć oczy okolicznymi pagórami. Miły akcent na koniec wycieczki.
W centrum Rabki zameldowaliśmy się o 16.30, a że zrobiło się już ciemno i zimno, to olaliśmy małe szwendanie się po uzdrowisku (co było w pierwotnym planie) i od razu przetransportowaliśmy się do Krakowa. Wydawało nam się, że tam jakoś bardziej nabierzemy ochoty na spacer po zabytkowym Rynku. Nic z tego. Multum czasu (nasz autobus odjeżdżał dopiero o 2.00) strawiliśmy na zwiedzanie Galerii Krakowskiej (bo tam ciepło było), a potem drętwe wyczekiwanie w dworcowej poczekalni. To już kolejny syndrom starzenia się. 😛 Potem niemal 8-godzinna podróż do Torunia, autobus do Bydzi, niewinny spacerek do domciu i już można było pierwszą górsko-zimową wyrypę zapisać do historii.
Górskie pozdro
Madzia / Wieczna Tułaczka
Przymierzasz się do pierwszych górskich wycieczek zimą? Przeczytaj praktyczne wskazówki, jak się do tego zabrać:
***
Bądź na bieżąco i polub mój profil:
Gorczański klasyk na koniec wyrypy 😀
Zima w górach ma jednak tą przewagę nad latem, że nawet jak jest mgła, to otulone płaszczem śniegu drzewa tworzą przepiękny krajobraz i wspaniały klimat. I dzięki temu nie trzeba tak się przejmować prognozami wyjeżdżając 😀
Pozdrowienia 🙂
Ja i tak się przejmuję. 😀
cholera, szkoda że nie wiedziałam, że się błąkacie po Galerii Krk, pracuję obok i to do 23 😛 wylazłabym z pracy i przyszła cześć powiedzieć, ewent. na herbatkę ( bo piwo w godzinach pracy to raczej słabo 😉 ) Btw to mi przypomina moje dwie wegetacje w Złotych Tarasach po całodziennej nomen omen tułaczce po różnych europejskich lotniskach ( i przylocie do Modlina)
Nie mów, że na Przehybie też prohibicja! 😛
Właśnie siedzę z mapą i paczę na szlak z Łopusznej ( które faktycznie wydaje się sympatyczna). Ja szłam kiedyś z Koninek i o ile pamiętam to nie dość, że ostro pod górę, to jeszcze przez większą część trasy nuda w lesie….
Ostatnia refleksja…niezłą trasę wykombinowałaś,Beskid Sądecki, Pieniny i Gorce za jednym zamachem 🙂 Teraz mi wstyd, że mam tak blisko i ciężko mi się zebrać….a może właśnie dlatego 🙂
Też mi się trasa właśnie spodobała. 😀 Pierwszy raz zimą i od razu na przełaj przez 3 pasma! 😀
Łopuszna jest klimatyczna, ponoć nawet z niej widać Tatry. 😛 No i można tam zrobić genialną i widokową (!) wycieczkę na Turbacz – pętelkę, którą machnęłam jesienią. http://www.wiecznatulaczka.pl/gorce-turbacz-z-lopusznej/
No pacz, a ja tyle godzin błąkałam się w rejonie dworca, nie wiedząc, że gdzieś tam sobie pracujesz. Będę pamiętać na przyszłość. 😉
Podejście z Łopusznej niebieskim nie należy do moich ulubionych 😉 Znacznie bardziej lubię zielony z Kowańca. A fragment od Bukowiny Waksmundzkiej to już najprzyjemniejszy w świecie spacerek! Tam już nawet pachnie Turbaczem 🙂 I nie ma znaczenia pora roku – Turbacz rulezzzz 🙂
Ostatnio schodząc w lecie ze szczytu Turbacza zgubiłam szlak i musiałam nadrobić jakieś pół godziny marszu. Oznakowanie było tragiczne, w jednym miejscu zamiast w prawo skręciłam w lewo i klops. Czytając Twoją opowieść bałam się, że w śniegu tym bardziej mogliście nie znaleźć oznakowań – z ulgą odetchnęłam czytając, że znaleźliście szlak na Stare Wierchy bez problemu 🙂
Pozdrawiam serdecznie i górsko! 🙂
A gdzie tak się zgubiłaś? W sensie na którym dokładnie szlaku w rejonie Turbacza? Powiem Ci, że gdyby nie te drewniane szlakowskazy, to byśmy byli w czarnej dupie i chyba zawrócili na Turbacz i schodzili z powrotem do Łupusznej, z nadzieją, że tam nie będzie tak zawiane, a my rozeznamy się jakoś w białym terenie. 😛 Na szczęście dodatkowe oznaczenia były, a niżej już te tradycyjne były widoczne. 🙂
Zgubiłam się tuż pod szczytem Turbacza, wśród tych połamanych drzew. Schodziłam czerwonym w stronę Starych Wierchów. W pewnym miejscu strzałka pokazywała w lewo, a należało iść w prawo – oznaczenie było dla tych, którzy podchodzili, a nie schodzili, a ja po prostu dałam się nabrać. Było mi tym bardziej głupio, że na Turbaczu byłam już milion razy i wydawało mi się, że tam za cholerę nie mogę się zgubić 🙂 Na szczęście znajomość okolic pozwoliła mi znaleźć najbliższą ścieżkę, która zaprowadziła mnie na szlak 🙂
To Ty nie pierwsza. Zakładam, że wracałaś zielonym (albo raczej chciałaś wrócić 🙂 ) zielonym z powrotem na Kowaniec – tam w jednym miejscu faktycznie są źle rozrysowane kierunki. Strzałeczka wskazuje w lewo na zielony, w prawo na niebieski, a powinno być na odwrót. Sam się tam zgubiłem. Na moje szczęście szybko się zorientowałem i zawróciłem. Nie widział mi się pieszy powrót z Łopusznej do Nowego Targu 😉
Pozdrawiam i życzę samych poprawnych oznakowań!
Mateusz
Kolejny fajny artykuł. Nigdy nie zwiedzałem gór zimą ale w zeszłym roku w maju jak zdobywałem Turbacz od strony Rabki to na stokach śnieg jeszcze leżał.
Pozdrawiam
Rafał
Dzięki! 🙂 Zima jest trochę mniej komfortowa, ale przy dobrym ubiorze nie jest źle. 🙂 Sam kiedyś spróbuj. 🙂
Ja spędziłam dwie zimy w górach i jednak podziękuje – następnym razem, by zdobywać szczyty wybiorę wiosnę lub jesień – to są moim zdaniem najlepsze pory roku na górskie wędrówki…
Turbacz to miejsce które odwiedzam bardzo często, w tym roku również marzyła mi się taka zimowa sceneria, jednak zamiast śniegu zastałam błoto 🙁 (dodam, że byłam 26 grudnia !!) Całe szczęście wycieczkę urządziliśmy rowerową, więc po błocie iść nie musiałam, tylko trafiało na moja twarz spod błotników ^^ W zeszłym roku natomiast szybki zjazd zapewniły Nam jabuszka, tani i szybki środek transportu z Turbacza na Stare Wierchy:)
Pozdrawiam
Dawno Dawno temu … brzmi prawie jak bajka prowadziliśmy z mężem schronisko na Luboniu Wielkim. Mąż ma bzika na punkcie gór i to dużego, nie poprawka ogromnego. To on organizuje nasze wyprawy. Czytając Twojego bloga jestem pełna podziwu dla wiedzy i znajomości tematu, a także dla kunsztu z jakim opisujesz swoje przeżycia w górach. Gratulacje.
Bardzo dziękuję za takie słowa, choć nie uważam bym miała ogromną wiedzę w temacie gór. Mąż na pewno bije mnie na głowę! 🙂 Ale bzika mamy pewnie na podobnym poziomie. 😀
Odwiedziłam Turbacz wczesną jesienią było cudnie, ścisk w schronisku mój mąż zapodał na ta trasę nowe buty obtarły go niemiłosiernie, ale dał radę.
Protestuję w imieniu czterołapych.
Wszystkie lokalne to na pewno nie „Burki” lecz „Dunaje” 😉
A ja bym chciała podpytać o elementy wyposażenia 🙂 Spodnie, stuptuty i plecak – skąd, jakie i czy jesteś zadowolona 🙂
Na Turbaczu byłam lata temu, szłam z Łopusznej i tą samą trasa z powrotem. W czerwcu myślimy isct właśnie z Łopusznej i zejść do Rabki – dzień długi, więc powinno się udać.