Tym razem zrelacjonuję Wam wycieczkę, która dla mnie była przełomowa, wyjątkowa i zaowocowała bonusowym i całkowicie niecodziennym spotkaniem. Tak się złożyło, że po fantastycznym weekendzie w blogersko-forumowym gronie zostałam samiusieńka na tatrzańskim placu boju i to po raz pierwszy w życiu. A było to tak. Październikowy wyjazd klarował się niczym smoła, kombinowałam jak umiałam, ale niemal do końca nie miałam pewności czy cokolwiek wypali. Finalnie okazało się, że mogę jechać, ale sama. Spoko, że ja nie dam rady? Oczywiście jak przyszło co do czego, to przyznam się, że strach mnie obleciał. W głowie kotłowały się myśli z serii: Kurde, a jak warunki będę ciężkie i speniam? Jak ja samiutka dam radę?
Szczęśliwie udało mi się złagodzić trudny początek całej eskapady, bowiem zgrałam się z Gosią na weekend, dołączył do nas Robert (i popsuł babski wypad, ale zostało mu to wybaczone z chwilą, gdy wziął na bary nasze browary), w rezultacie miałam doborowe towarzystwo na sobotnią wycieczkę na Świstową Czubę i niedzielną na Szpiglasowy Wierch. Towarzystwo było, ale się zmyło. Ja nie brałam nawet pod uwagę powrotu do domu po dwóch dniach, co to, to nie! Podróż do Zakopanego zajmuje mi w porywach nawet 12-13 godzin, w zależności od formy transportu i warunków w trasie, więc nijak mi się to nie kalkuluje – ani czasowo ani finansowo. Postanowiłam powojować w Tatrach w pojedynkę.
Sama nie wiedziałam czego się po sobie spodziewać, więc dla pewności i spokoju ducha obrałam cel dobrze znany i lubiany – Świnicę. Gosia zrogaciała doszczętnie, bo jak o tym usłyszała, to ochoczo poczęła mnie namawiać na wierzchołek taternicki. Owszem, to bardzo szczwany plan, ale gdzie ja na lewiznę mam się pchać sama… Już sam fakt, iż planowałam samotne wędrówki był dla mnie rewolucją, nie potrzebowałam dodatkowych emocji. Poza tym obiecałam, że będę grzeczna i będę na siebie uważać na każdym kroku.
Wycieczkę rozpoczęłam w Kuźnicach. Z początku ucieszyłam się, że kilka osób z busa również ruszyło na niebieski szlak przez Boczań, jednak wnet się okazało, że nie potrzebuję tego typu wsparcia. Szybko do mnie doszło, że przeszkadza mi hałas i bliskość obcych ludzi, bezwiednie przyśpieszyłam. Ciekawa byłam, czy wyżej (w trudnym terenie) też będę taka „do przodu”. Póki co podchodziłam sobie w narzuconym rytmie i bez problemu odgoniłam od siebie dziwne myśli.

W drodze na Karczmisko (Przełęcz między Kopami). Póki co Słoneczko ulokowało się Wielkiej Królowej Kopie 😉
Szlak na Halę Gąsienicową przeciorałam jak żaden inny w Tatrach, więc czułam się pewnie i wręcz swojsko – jak u siebie. W okolicach Karczmiska zatrzymałam się na małą sesję zdjęciową, po czym pognałam na Halę. Jedna godzina, dwadzieścia minut – kurczę, całkiem dobry wynik! Ho, ho, ho, początek okazał się bardzo udany, zdaje się, że nawet byłam dumna z siebie. Rozsiadłam się na ulubionej miejscówce, po chwili odmeldowałam się w domu, zjadłam śniadanko, obrałam kierunek na Murowaniec, wróciłam na Halę po zapomniane kijki (uff, leżały, gdzie je zostawiłam) i znów skierowałam się na Murowaniec.
Przy schronisku kręciły się pojedyncze egzemplarze turystów, w środku było praktycznie pusto. Eh, jakaż to przyjemna odmiana, po ostatnich doświadczeniach w Pięciu Stawach. Z rozrzewnieniem omiotłam wzrokiem wolne stoliki i opuściłam Murowaniec. Nie ma rozczulania się, trza napierać w górę! Jako że Świnicę postanowiłam zdobyć przez Zawrat, to podreptałam nad Czarny Staw Gąsienicowy.
W międzyczasie słonko całkowicie zniknęło z nieba, które co gorsza szybko pociemniało: białe kłęby przerodziły się w ciemne chmurzyska, nie zwiastujące niczego dobrego. Niby nie miało padać, ale dobrze też się nie prezentowało, w każdym razie wystarczyło, by zalać moją głowę wątpliwościami. Jakoś to będzie – pomyślałam – najwyżej zejdę do Piątki.
Staw obeszłam śpiewająco, ale już w trakcie podejścia na próg Zmarzłego Stawu opadłam z sił, tzn. siły w sumie miałam, ale płuca zaczęły mi wytykać, że jednak nie mam kondycji. Na szczęście mogłam przystanąć, kiedy tylko dusza zapragnie (tj. kiedy płuca kazały) pod pozorem wytarcia smarków, robienia zdjęć, zerknięcia w telefon, założenia bądź zdjęcia warstwy odzieży… Wróć! Kit z tym, przecież mogłam się zatrzymać kiedy chciałam i na ile chciałam, bez tłumaczenia się komukolwiek i zamartwiania czy aby nie spowalniam wycieczki. To było fajne uczucie!
Nad Zmarzłym Stawem długo nie zabawiłam. Zrobiło się znacznie chłodniej niż rano, więc po kilku zdjęciach udałam się w kierunku Zawratu. Jakoś doczłapałam pod skalną grzędę, na której zamontowano pierwsze łańcuchy i na widok trudności uwolniłam z siebie nowe pokłady sił. Nawet udało mi się dogonić, ba, nawet przegonić dwie pary wędrowców – może i kondycja kwiczała o więcej troski, ale jeszcze nie zdechła do cna.

Zawratowym Żlebem prowadzi wariant zimowy. Niebieski szlak wspina się skalną grzędą po lewej stronie.
Po całym szlaku raczej wiatr hulał niż chodzili turyści, jednak i tak jakimś cudem łańcuchowy odcinek okazał się zakorkowany. Dwie osoby ugrzęzły niżej, jedna para wymiękła i zawróciła nad Zmarzły Staw, początkująca dziewczyna w końcu ogarnęła temat i z pomocą chłopaka jakoś zlazła. Już zadzierałam nóżkę, żeby wpakować ją gdzieś znacznie wyżej niż powinnam, kiedy pojawiła się cała schodząca grupka – byli w większości, musiałam się cofnąć i znów czekać.
Po chwili zostałam sama i spokojnie pokonywałam kolejne metry w trudnym terenie. W miejscu, gdzie nie sięgam łańcucha, a skała jest słabo urzeźbiona i śliska, trafiam na kolejną grupkę turystów. Tradycyjnie w tym miejscu olewam łańcuchy, delikatnie schodzę z utartej ścieżki i wspinam się po nieco eksponowanej grzędzie z prawej strony – tak mi łatwiej, wygodniej i szybciej – jednak ewidentnie jestem raz po raz karcona wzrokiem. Eh, gdyby oni wiedzieli, gdzie łaziłam dzień wcześniej. 😉
Rachu ciachu i jestem na Zawracie. Pod skałą siedzi dwóch kolesi i woła, że nie ma co wychodzić na przełęcz: „samo mleko i wieje jak sk***n”. W trakcie podchodzenia wszystko skryło się pod grubą warstwą chmur, jednak łudziłam się, że na stronę Doliny Pięciu Stawów będzie cokolwiek widać. Wyłażę więc zza skały i… Ło matko!!! Toż wiatr chciał mi ewidentnie łeb urwać! I wierzcie mi, chciałabym rzec, iż widoki zwalały z nóg, niestety czynił to wicher.
Rychło powróciłam z podkulonym ogonem pod skałę i zaczęłam gorączkowo myśleć: „Cholera jasna! W takich warunkach to nie ma szans na Świnicę, wiatr mnie zdmuchnie w przepaść! A nawet jeśli nie, to zamarznę w drodze. Co ja gadam! Przecież wiatr na pewno mnie zdmuchnie! Kurde belek, a tak chciałam iść na Świnicę i porobić ładne fotki… Czy ja zawszę muszę trafić na coś takiego? Pół Polski przejeżdżam, żeby zdobyć jakiś szczyt, a tu nie dość, że nie można iść dalej, to jeszcze tylko chmury widać! Nie chce mi się schodzić do Piątki… Cały weekend tam spędziłam… Złazić na Halę tym samym szlakiem? Hmmm, jeszcze gorsza lipa. Co robić? Co robić?!?”
W akcie desperacji zeżarłam batona (czekolada uśmierza moje nerwy), wypiłam herbatkę (również dla ukojenia) i wykonałam telefon do przyjaciela (w nadziei, że pomoże podjąć mi jakąś decyzję). „Ja bym poszedł na Twoim miejscu” – tyle usłyszałam. „Łatwo powiedzieć! Ja tu jestem sama, pizga gorzej jak w Kieleckim i po co mam ryzykować? Żeby chmury oglądać? A niech się jeszcze rozpada, to w najlepszym razie skończę z zapaleniem płuc! – zdaje się, że mogłam to wszystko wykrzyczeć. Wylazłam jeszcze raz na przełęcz, by dokładnie obadać warunki i nabrać odwagi, na Zawracie przecież zostać nie mogłam. Na chwilę coś tam się przewiało i zdążyłam pstryknąć zdjęcia. Co z tego, skoro równocześnie dostrzegłam kruka – czarne ptaszysko zwiastujące nieszczęście…
Ciąg dalszy historii tutaj. Zdradzę tylko, że spotkałam kierdel kozic.
Górskie pozdro,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Weźże się kobieto opanuj i dawkuj relacje w całości. Się człowiek napali jak szczerbaty na suchary, a tu zaraz c.d.n. 😀
A na gąsienicowe mleko z Zawratu mieliśmy identyczny 'widok', jak byliśmy zimą i też pizgało ku**wsko.
Napięcie jak u Hitchcock’a musi być 😉
Ja też podłącze się do apelu. Przerywanie relacji w takim momencie jest niehumanitarne! Kiedy nastąpi dalszy ciąg? Poza tym nie wiem dlaczego dyskutujesz z batonem. Po prostu nie mogłaś pójść w górę, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na NIE……, a może? Bardzo proszę o dalszą część ;P
Co do kruka, jest tubylczy. Spotkaliśmy się kiedyś na Kościelcu, od tamtej pory wypatruje go, gdy jestem w okolicach. Chyba ma jakiś etat, bo prawie zawsze jest;)
Ciąg dalszy będzie jak ogarnę zdjęcia i tekst 😀 postaram się jak najszybciej 🙂
Hehe, jakie wewnętrzne dyskusje prowadziłaś podczas tej wycieczki 😛 Później przeczytam drugą część i dowiem się co zrobiłaś 😛
„…pizga gorzej jak w Kieleckim…”
Ej, nooooo! Ja Ci dam! A była w kieleckim, żeby tak gadać?
Hmmmmmmmmmmmmmmm!
Kiedyś byłam 😀 ale jak na złość nie pizgało 😛
Jakbym czytała o sobie 😉
Również samotnie podjęłam wyzwanie, również na Zawrat. Z tym że ja wtedy nigdzie dalej nie planowałam. Jednak moja kondycja jest o wiele słabsza niż Pani.
Zawrat to było chyba największe wyzwanie do tej pory, choć marzenia i plany są. 🙂
Zanim ruszyłam pod górę, dosłyszałam nieprzyjemne, chrapliwe krakania nad Kulczyńskim i dały się zauważyć czarne ptaszyska.
Nie wiem po co ja czytałam wcześniej te bzdury o czarnych ptakach… staram się nie wierzyć przesądom, ale zawsze gdy nie potrzeba, głupie myśli pchają się na siłę.
Nawet chyba na tych samych śliskich skałach wybrałam obejście po prawej. Bo zawisłam na łańcuchu i nie mogłam się podciągnąć z ciężkim plecakiem. Musiałam zjechać i kombinować jak obejść.
Na Zawracie waliły wraz z porywistym wiatrem ciężkie chmurzyska.
Do ,,5 ” zeszłam po ciemku…
Przyjemnie się czytało, co najmniej jakbym była obok 😉 Pozdrawiam!