W Tatrach zagościła dupówa totalna. Październikowy wyjazd zaczął się jak trzeba, pięknym słońcem na Szpiglasie, ale z każdym dniem przybywało coraz więcej chmur, które raz po raz skrywały, tudzież odkrywały tatrzańskie kolosy. Nie było najgorzej, pogoda trzymała się na przyzwoitym poziomie, ale Tatry nie byłyby Tatrami, gdyby w końcu nie skiepściło się dokumentnie. Deszczowy dzień wymusił stacjonarne piwko w Zakopanem, nie żebym narzekała – smaczne było, ale jakoś tak miałam nieodparte poczucie, iż powinnam znajdować się kilkaset metrów wyżej. No nic, trzeba było zapić, tfu, zagłuszyć niedorzeczne ciągoty.
Kolejny poranek przyniósł gęste chmurzyska, które zawiesiły się na skalistych turniach i według prognoz miały nie odpuścić do końca dnia. W głowie od razu zrodziły się wątpliwości: jest sens iść w góry? Teoretycznie większego sensu to nie miało, no chyba że ktoś lubi pokonywać znaczne przewyższenia dla sportu i nie ma nic przeciwko zmoknięciu. Eh, no nie lubię moknąć (kto lubi?) i też sportowiec ze mnie mizerny, ale w praktyce jakaś siła wyższa ciągnęła gdzieś tam wyżej. No i w sercu kiełkowała nadzieja na rozpogodzenia, przejaśnienia, rozchmurzenie, okna widokowe i że w ogóle na grani nie będzie aż tak źle.
Tego dnia zachciało mi się bowiem iść na Czerwone Wierchy. A co tam – myślę – najwyżej zmoknę i wrócę z Ciemniaka z podkulonym ogonem. No to hop! Przetransportowałam się do Doliny Kościeliskiej, by po chwili wbić się na czerwoną ścieżkę prowadzącą zboczami Adamicy na pierwszy z Wierchów.
I się zaczęło. Łatwe, acz zdecydowane podejście w górę, które trwało ok. 3 godziny nie należało do najprzyjemniejszych. Pierwszy kryzys dopadł mnie po ok. 15 minutach podążania czerwonym szlakiem. Kolejne powracały cyklicznie co kilka minut. Kiepska pogoda jest marnym aktywatorem mojego motorka w dupie. Na domiar złego aura również nie sprzyjała fotografowaniu, dopiero na Polanie Upłaz dało radę co nieco uwiecznić. Tak, zdaję sobie sprawę, że pięknie widać tam zerwy Giewontu i Kominiarski Wierch, ale ja widziałam tylko to…
Chwilę później zaczęło delikatnie siąpić. Why? Whyyyyyy???? Noż kurde, co za pieski dzień! Ślizgając się po zabłoconych kamlotach jakoś doczłapałam się do Pieca (skalnej formacji w grani Ciemniaka, oddzielającej Dolinę Kościeliską od Miętusiej) i schroniłam się pod jakimś wyleniałym iglakiem, by nie zjeść kanapki z deszczem.
Siąpanie wkrótce ustało, ale żeby nie było zbyt sympatycznie wylazłam w końcu na otwarty teren, gdzie zrazu przywitał mnie hulający sobie w najlepsze wiatr. A mówiłam już, że pizgało niemiłosiernie. Zarzuciłam na siebie wszystko co miałam, a i tak łapki mi skostniały (w porządniejsze rękawice na jesień zaopatrzył mnie tegoroczny Mikołaj).

Zdjęcie z serii „jak się nie ma co się lubi… to się jest wkurzonym, że się nie ma i już”! 😉 A tak liczyłam na zerwy Krzesanicy w kadrze…
Wkrótce dotarłam na Chudą Przełączkę, gdzie po zrobieniu zdjęcia dokumentującego, iż gó*no było widać, skryłam się w skałkach Chudej Turni. Tam przynajmniej można było utrzymać pion. „You stupid women” – jakby powiedział René z ‘Allo ‘Allo – i po co pchasz się wyżej i wyżej? Pooglądać chmury w asyście wiatru? A bo ja wiem? Chyba zwyczajnie w świecie miałam parcie na zdobycie szczytu, możliwe że sierpniowa seria wycofów wciąż mi ością w gardle stała.

Chuda Przełączka i rozstaj szlaków: do góry na Ciemniak, w prawo do Doliny Tomanowej i schroniska na Hali Ornak.
Zebrałam się do kupy i ruszyłam Twardym Grzbietem w górę. Co ja się tam umęczyłam przez ten cholerny wiatr (trzeba nazwać po imieniu), to moje! I gdybym w nagrodę mogła chociaż napawać się fantastyczną panorama na Tatry Zachodnie. Taaaa, nie tym razem. Pozostało poddać się głupawce i przemożnej chęci, by ruszyć dalej. 😀 Skoro wytrzymałam zawieruchę do tej pory, do Kopy Kondrackiej również się dobiorę, zwłaszcza że szlak odcinkami trawersuje zbocza, co oznacza jako taką ochronę przed wiatrem.
Ciemniak (2096 m) oraz Krzesanicę (2122 m, najwyższy szczyt w masywie Czerwonych Wierchów) dzieli Mułowa Przełęcz (2067 m). Jak widać różnice wysokości są znikome, odległości niewielkie (tego akurat nie było widać), toteż po kilku chwilach szczytowałam po raz drugi. A się nie zapowiadało! Jako że widoki nadal przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy skupiłam się na pilnym fotografowaniu krzesanicowych kopczyków, bo cóż innego pozostało? Gdy wtem stało się coś tak niespodziewanego, wręcz niewiarygodnego – rozstąpiły się chmury… ukazując kolejną warstwę chmur! Taką beznadzieją wykazywał się ten dzień, że tak niewiele wystarczyło, by powalić mnie na kolana i przyprawić o banana na mordce.
Z Krzesanicy zlazłam na Litworową Przełęcz (2037 m), by po chwili nadrabiać utraconą wysokość, aż dotuptałam na Małołączniak (2096 m). Szczyt ten słynie z najszerszej panoramy spośród całego pasma Czerwonych Wierchów. Tere fere kuku! Tego dnia widoki nie odbiegały od tych prezentowanych na Ciemniaku i Krzesanicy. Mimo wszystko humorek dopisywał.
Schodząc z Małołączniaka wypatrzyłam dwie koziczki skubiące trawska po słowackiej stronie grzbietu. Pamiętając bliskie spotkanie III stopnia z kierdelem na Liliowym i tym razem spróbowałam zbliżyć się do kamzików. Znowuż wykorzystałam patent z odrzuceniem kijów i poczęłam skradać się na kuckach w pobliże futrzaków. Te trzymały pewną odległość i gdy tylko uznały, że podeszłam za blisko, to zwiewały parę metrów dalej. W końcu zaprzestałam zabawy i dałam kozicom spokój. Nie bały się mnie, raczej zerkały z ciekawością, a że stanowiły tylko 2 sztuki, trzymały bezpieczny dystans.
Przepełniona radochą po tym niezwykłym spotkaniu niemal w podskokach zeszłam do Małołąckiej Przełęczy (1924 m), najniżej położonego punktu w grani Czerwonych Wierchów. I wiecie co? Zaczęło się przewiewać!

No i napotkałam jeszcze jeden kopczyk, ale jakiś taki inny. Podejrzewał, że było ich znacznie więcej, ale zapewne zostały pożarte.

I tu się wyklarowało 🙂 Na samym dole kadru Suchy Wierch Kondracki, powyżej Goryczkowa Czuba (ten ciemny trójkącik), dalej Kasprowy Wierch, Beskid, Skrajna Turnia. Nad Beskiden widać Kościelce. Nie pogubiliście się jeszcze? 😉 W ostatnim rządku od lewej: Wierch pod Fajki, Granaty, Czarne Ściany, a Świnica (w prawym rogu) cała w chmurach. Uff!
Pstrykałam do czasu, aż przemarznięte ciałko zaczęło wyraźnie protestować. Z takim przeciwnikiem nie warto się spierać, toteż pozbierałam się do kupy i wydałam rozkaz zajęcia Kopy Kondrackiej (2005 m)! Po dwóch (no może trzech) przystankach spowodowanych czynnościami dokumentacyjnymi (nie żebym musiała łapać oddech), stanęłam na ostatnim z Czerwonych Wierchów. Samozadowolenie się ze mnie ulewało. Dobrze znałam ten szlak, łatwy zresztą, nie samo przejście powodowało dziką radochę, ale fakt, iż nie zrezygnowałam gdzieś na Ciemniaku i mimo warunków, które mocno podcinały skrzydła kontynuowałam wędrówkę. Oto nagroda za wytrwałość:
Wciąż nienasycona, chciwa kolejnych widoków pozwoliłam, by do chłonnego (a może chorego?) umysłu wdarł się szczwany plan. „ Tak szczwany, że można mu doczepić ogon i powiedzieć, że to lis”!
Czarodziejską końcówkę wycieczki, okraszoną niemałym rumieńcem, opiszę (i pokażę!) w następnej relacji. Koniecznie zajrzyjcie na zjawiskowy:
Górskie pozdro,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Ładnie, ładnie się rozpogodziło 🙂 Warto, było przeczekać 😀 Przypomniała mi się moja wędrówka na Brestową, sytuacja dokładnie taka sama i pamiętam jaki miałem wtedy zaciesz i satysfakcję, gdy po długiej wędrówce w deszczu i mgle, nagle się co nieco ukazało 😉 Pozdrawiam 🙂
Poczekaj, aż się rozpogodzi do końca, bo to jeszcze nie koniec! 😀
Jak zwykle rewelacja. Czytałam i oglądałam z prawdziwą przyjemnością. A ta mgła, która na końcu się rozstąpiła, to taki klasyk literacki czyli prawdziwy happy end. No i kiedy będzie cdn? Mam nadzieję, że niedługo.
Pracuję nad c.d., więc niedługo się pojawi 🙂
Miodziunio! A Ty, kobieto, zmieniaj nazwę bloga na … zaklinaczka chmur. 😉
Wieczna Zaklinaczka może? 🙂
Pisz, pisz, pisz 🙂 Każda kolejna wycieczka coraz lepiej opisana. Z takich spisanych wspomnień niektórzy na starość wydają książki 🙂
Do książki to jeszcze hen, hen brakuje 😀 Ale po kolejnych 17.439 wpisach to kto wie 😉
No, warto było połazić w tych chmurach, bo jak czytam, to ma być jeszcze lepiej na Giewoncie 🙂
Oj warto! 😀
Witam, przypadkiem tutaj trafiłam ale z ogromną przyjemnością przeczytałam relację. Mimo chmur zdjęcia są super, takie tajemnicze. Jestem osobą początkującą na szlakach i mam pytanie ile czasu zajęło Pani przejście Czerwonych Wierchów, gdyż sama się wybieram… A póki co poczytam inne relacje
Witam 🙂 Na początek powiem, że żadna „Pani”, Magda jestem 😀 Na Ciemniak wchodziłam jakieś 3 godziny (ale wchodziłam niemal jednym ciągiem, jeśli jesteś osobą początkującą, to przeznacz na to spokojnie ze 4 godziny, wejście jest męczące, a przy lepszej pogodzie też zdarzą się okazje do fotografowania). Natomiast Czerwone Wierchy (od Ciemniaka do Kopy Kondrackiej) przeszłam w 2 i pół godziny, z tym że tym razem robiłam sporo dłuższych przerw na zdjęcia 🙂 Zejście do Kuźnic przez Dolinę Kondratową zajmuje ok. 2-3 godziny. W razie dodatkowych pytań proszę się nie wahać 🙂