PATOLOGICZNA MAJÓWKA – DZIEŃ III (09.05.2016)
TRASA: KIRY – DOLINA KOŚCIELISKA – ORNAK – DOLINA CHOCHOŁOWSKA – SIWA POLANA
Często zapominam, że można bać się nawet na pozornie łatwym tatrzańskim szlaku. Dziwi mnie, że deszcz w górach może kogoś przestraszyć, niemal sparaliżować. Wpadam w osłupienie na widok nieporadnego turysty walczącego na banalnej ścieżce. Zapomniał wół, jak cielęciem był. Tak właśnie się dzieje, że wraz z doświadczeniem traci się obiektywizm. Jest na to dobry sposób – wybierz się w góry z osobą niedoświadczoną/mniej doświadczoną, a możliwe, że doznasz szoku.
Mnie właśnie siekło na Ornaku. Buhahaha, co nie? Że Ornak miałby sprawić kłopot? Ta buła? Ano okazało się, że owszem. A to wszystko przez warunki…
Dla przypomnienia. Mamy trzeci dzień Patologicznej Majówki (koniecznie przeczytaj początek historii, inaczej nie ogarniesz). Po rekreacyjnej wycieczce na Halę Gąsienicową i złojeniu południowej ściany Gubałówki, gdzie ujawniło się moje misiowe alter ego, przyszedł czas na coś konkretniejszego. Coś czemu podoła Smiler. Pierwotnie typowałam Wołowiec, ale że tam zalegało jeszcze sporo śniegu, plan zdechł śmiercią naturalną. A Ornak jest łatwy, niższy, widokowy. Się nada.
Jedyny problem był z pogodą. Ta uparcie pokazywała w ciągu dnia deszcze, przy czym to samo przepowiadano dzień wcześniej i jeszcze dzień wcześniej. Oczywiście prognoza swoje, a warunki swoje – było pogodnie i sucho, co z kolei napawało optymizmem na czas wycieczki.
– Słuchajcie, meteo pokazuje, że o 13.00 może solidnie popadać. Idziemy na ten Ornak czy może jednak odpuszczamy i robimy jakąś dolinę? – Nieco martwiłam się o Wersonika, bo na tyłku miała jeansy zamiast szybkoschnących spodni trekkingowych. Dobrze pamiętałam jeden z moich pierwszych wyjazdów w Tatry, a dokładnie pierwszą ulewę, która zmieniła moje jeansy (a jakże) w lodowaty ołów przyklejony do ciała. Buuu.
– E tam! Wczoraj też miało padać, a pięknie było. Idziemy, najwyżej trochę zmokniemy! – Werson nie bardzo rozumiała, co oznacza ulewa w górach, kiedy to nie ma jak się schować i wysuszyć przez wiele godzin, ale zapału nie można jej było odebrać.
– No ok, ale w razie co ostrzegałam. Przygotujcie się psychicznie, że może się skiepścić.
-Dobra, dobra…
Dzień był pogodny, co z rana nie dziwi. Niemal płaska Dolina Kościeliska zagwarantowała nam lajtowy spacerek na wstępie. Tak to ja mogę chodzić po górach – kwituje Wera. Brutalnie przypominam, że jeszcze będziemy ostro podchodzić pod górę, ale to za chwilę.
W dolinie pusto i cicho jak makiem zasiał, mijamy tylko trzech chłopa. Środkowy rozpoznaje mnie, wita się i kłania przy tym nisko. Kurczaki blade! Wciąż nie dociera do mnie, że ludzie mogą mnie kojarzyć. Z jednej strony to szalenie sympatyczne, z drugiej odbiera coś co lubię, a co kłóci się z faktem prowadzenia bloga – anonimowość. Akurat szłam grzecznie, siary nie robiłam, więc spoko. Gorzej, jeśli do rozpoznania doszłoby w jakiejś kryzysowej sytuacji. 😉 Tak czy siak, zyskałam w oczach współtowarzyszy, żartuję, po prostu zrobiło nam się zwyczajnie miło. Pozdrawiamy!
Przed schroniskiem wpadłam w szał, bo wytropiłam kilka krokusowych niedobitków! Ledwie kilkadziesiąt sztuk, mizernych dosyć, ale to były moje pierwsze tatrzańskie krokusiki ever! Serio! Jakoś nie złożyło się wcześniej, bym zawitała wiosną w Tatrach, ba, przez lata z premedytacją unikałam szturmu na krokusowe dywany. Teraz nie spodziewałam się zastać ani jednej fioletowej sztuki, niedawne opady śniegu wszystko pochłonęły. A tu proszę, niespodzianka. Podjarałam się niczym celebryci na premierze kolekcji Balmain dla wiadomo jakiej sieci. Trzęsłam jak osika, publikując pierwszego własnego krokusa na fanpejdżu (długo po krokusowym szaleństwie fejsbukowym) i wpadłam w głęboką rozpacz widząc wynik posta… No ludzie! 36 lajków na 10 tysięcy odbiorców? Bieda i cios prosto w serce. Także tego, jeśli chcecie połechtać moją blogerską próżność i utrwalić pozytywny wizerunek krokusa w głowie, to zachęcam do klikania i lajkowania. 😀
O podejściu na Iwaniacką Przełęcz nie napiszę nic. Sapanie w lesie na męczącym, nieciekawym podejściu i tyle. Tam odpoczynek, kolejna krokusikowa akcja i wio na Ornak!
Jak ja się kiedyś umęczyłam na tym podejściu. O losie! Przyszło mi tam włazić w potężnym upale. Czułam się jak skwarka, byłam skwarką! Woda wychodziła w zatrważającym tempie, ale i tak bez problemów udało się wtedy zdobyć i Ornak i Starorobociański i Kończysty z Trzydniowiańskim.
Teraz było zgoła inaczej. To że chłodno i pochmurnie – widać na zdjęciach. Jednak największą różnicę czyniła obecność Weroniki, która spanikowała przy pierwszym płacie śniegu. Przecież ona nie pójdzie dalej, bo się zabije, bo śnieg, przepaść i trwoga. Uspokajam i tłumaczę, że nic złego się nie stanie, że owszem, jest stromo, ale nie ma lufy, w którą mogłaby wykonać swobodny lot. Co najwyżej wywinie orła i obije sobie cztery litery.
Musicie wiedzieć jedną rzecz, Werson to panikarz. Okropnie boi się doświadczać nowych rzeczy (zwłaszcza w górach), by po chwili śmiać się z samej siebie i swojego strachu. Wiedziałam, że nie ma co uskuteczniać wycofu, że muszę uspokoić to rozdygotane cholerstwo, przeczekać wszelkie klątwy rzucane pod adresem moim i wszystkich gór świata i po chwili będzie dobrze. Już to z nią przerabialiśmy: panika na łańcuchach pod Szpiglasową Przełęczą (nie, że było za trudno, tylko dziecko pierwszy raz łańcuch zobaczyło, a to wprowadziło dziki popłoch i zamęt), po czym całkowicie bezproblemowe (i z uśmiechem na ustach) wejście na Giewont, który uważam za trudniejszy technicznie i bardziej eksponowany od Szpiglasa.
Szłam pierwsza, aby zobaczyć, czy wyżej nie czai się jakaś niepokojąca niespodzianka w postaci lodowiska i przy okazji pokazać Werze, że też się ślizgam, czasami noga wpada po kolano w białe, i że generalnie nic złego się nie dzieje. Bo nic złego się nie działo. Wystarczyło mieć kije do podpórki i można było śmigać.
Ale w oczach Smilera wyglądało to zgoła inaczej. Ma dziewczyna dar do wyolbrzymiania i rozsiewania histerii, choć nie zmieniało to faktu, że wtedy była zestresowana. Przecież tu można umrzeć – syczała. My jej na to, że co najwyżej obić dupsko, w najgorszym razie złamać kończynę, co oczywiście nie nastąpi. No ale taka już Wera jest. Trzeba ją troszkę przeciągnąć na siłę, fuknąć, czasem pocieszyć i idzie zupełnie sprawnie. I gdyby na drugi dzień przyszło by jej zrobić podobną trasę, to nawet nie zająknęłaby się przy jej pokonywaniu.
Nie zarzucajcie mi, proszę, że ciągnęłam ją na siłę, przekroczyłam pewną granicę górskiej etyki. Nie naraziłabym własnej siostry na niebezpieczeństwo, dobrze wiem jak się z tym gagatkiem obchodzić. Panikara na zewnątrz, ale w środku to bardzo dzielna dziołcha, którą po prostu trzeba przełamać.
A piszę o tym dość szczegółowo, ponieważ naszła mnie refleksja. Osoby początkujące w górach mają zazwyczaj inne spojrzenie na trudności danego szlaku, niż wprawieni w bojach górołazi. Niby oczywiste, ale jak łatwo zapomnieć, że to co nie sprawia nam najmniejszych problemów, w oczach nowicjuszy może urastać do rangi poważnego problemu górskiego. Warto mieć to na uwadze i wyciągnąć czasem pomocną dłoń na szlaku, zamiast nabijać się z nieporadności któregoś z delikwentów.
Jedna rzecz mi nie pykła tego dnia – grzbiet Ornaku winien ukoić nerwy Smilera, uwieść pięknymi panoramami na Tatry Zachodnie. Niestety. Zamiast widoków dostaliśmy deszcz. Ledwo wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń, kiedy ciemna chmura sunąca w naszym kierunku popuściła.
No tak, padający deszcz ze śniegiem nie najlepiej wpływał na samopoczucie Wery. Jednak postanowiliśmy zejść planowo, czyli czarnym szlakiem przez Dolinę Starorobociańską, łagodniejszym w ogólnym rozrachunku. Pozostało przejść grzbiet Ornaku, który ze względu na fantastyczne walory widokowe miał być wisienką na torcie, niestety stał się zakałą dnia. Szkoda, że nie udało się pokazać Wersonowi uroku tego miejsca, co gorsza, musiała znosić mokre jeansy na tyłku.
Największą głupotę zrobiliśmy na Zadnim Ornaku. Tomek, prowadzący stadko, nagle wypalił, że nie wie, gdzie dalej. Do góry przecież! – krzyczę. No ale są dwie ścieżki – słyszę w odpowiedzi. Fakt, jedna prowadzi górą, druga trawersuje dołem, oznakowania ni widu, ni słychu. Z tego co pamiętałam, szlak wiedzie górą właśnie, tyle że Wera na tę ewentualność robi takie oczy, że decydujemy się na trawers. Z początku szło się super, jednak po chwili ściecha zagubiła się w głazowisku. Phi, nie ma sensu się cofać, prujemy dalej. Tylko nie przewidziałam, że to zszarga nerwy naszego dorywczego górołaza. Bo ślisko, bo głazy się ruszają, sam fakt, że tam nie ma oficjalnego szlaku podnosił Werze ciśnienie. O rety! Na nic tłumaczenia, że to tylko trawers i zaraz wrócimy na grzbiet! Padła by na zawał, gdyby miała świadomość, jak bardzo udaje mi się oddalać od szlakowej farby podczas swoich wyryp! 😉
Zejście czarnym szlakiem nie przyniosło dodatkowych emocji. Były fragmenty bardziej strome, niektóre ośnieżone, pokonaliśmy je czujnie i sprawnie. Najgorsze, że przestało padać i ciut się rozpogodziło. Powinnam się cieszyć z tego faktu, lecz byłam zła, że nastąpiło to podczas ewakuacji w dolinę, a nie w trakcie buszowania po grzbiecie Ornaku. Szade szade, szade…
Plus był taki, że szeroki uśmiech znów zagościł na twarzy Smilera, żarty poczęły wypadać z rękawa, wszystko pięknie wracało do normy wprost proporcjonalnie do schnących spodni. Chociaż coś zaskoczyło mnie na koniec wycieczki. Na Polanie Huciska mogliśmy skrócić sobie drogę przez dolinę, korzystając z ciuchci „Rakoń”. Akurat zbliżała się godzina odjazdu. Byłam pewna, że Weronika buchnie do kolejki pierwsza, ale nie. Chciała zakończyć wycieczkę na własnych nogach. Brawo Ty! Jeszcze będą z Ciebie górskie ludzie! 😉
Epilog
Krótki, acz treściwy. Piwo tego wieczora miało wyjątkowy smak!
Pozdrawiam,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
w dżinsach na szlak jak leje,nie polecam ….sama miałam tą wątpliwą przyjemność, lata temu w Szkocji, zarzekałam się, że nie będzie padać, zaczęło jakieś 20 min po rozpoczęciu marszu… lało kilka godzin, aż musiałam w pierwszym napotkanym sklepie kupić byle jakie spodnie na przebranie 😀 Ps. Też byłam wtedy z siostrą i umęczyłam ją 😉
Szkoda, że Wam się tak pogoda nie udała, Orank to super miejsce, żeby leżakować;-)
PS. Pamiętam jak się schizowałam śniegiem w zeszłym roku wiosną, teraz…jakby mniej 😀
Jak mi zlało dupę w jeansach dobrych kilka lat temu, to też się nauczyłam, że nie jest to najszczęśliwsza część garderoby w góry. 😛 Podejrzewam, że Wera też się nauczy, choć ona uskutecznia wędrówki raz na kilka lat.
Ja, zdrowa na umyśle i ciele stwierdzam, iż prawie zginęłam w owym dniu. Stop. Będę dowodzić tego w sadzie. Stop. 🙂
haha, no widzę, że był harcore 😉
Zmoczyłam dupsko w dżinsach, ale i tak gorzej jest, jak śnieg się do nich przykleja i… do kolan są po prostu zamarznięte.
Hahha nie zapomnę mojej przygody, kiedy wyruszyłam w jeansach na szlak. CHyba nie muszę mówić, jak upaćkane były, kiedy wróciłam do kwatery. Aż głupio mi było na ulicy 😀
Kiedyś się przejmowałam upaćkaniem, teraz mam to gdzieś. 😀 A czasami jak z gór wracam, to nawet kobiety nie przypominam. 😉
Oj tak w jensach nie ma mowy, nauczona własnym doświadczeniem 🙂 Tylko odzież górska! A jeśli chodzi o bazę wypadową w te rejony to polecam http://www.komfortowekoscielisko.pl/apartamenty.html ! Po górskiej wycieczce warto zadbać o odpowiedni wypoczynek, schroniska górskie są owszem fajne ale nie na moje lata.
Świetny wpis 🙂 idealnie wpasował się w moje majówkowe plany. Już wiem czego się spodziewać 😉
Po górach chodzę wiele lat, spotkały mnie rzecz jasna rozmaite warunki, zmiany, własne bariery lęki. Przeczytałam to ja i koleżanka górołazka wspólniczka atrakcji. Nie zdarzyło nam się ani razu połknąć porcji pychy, cwaniactwa a na pewno nie pomyśleć o tym że ktoś może się bać lub mieć różne możliwości psychofizyczne więc pomimo blisko 20 lat na szlakach jakoś nie zapominamy etapu cielęctwa. Po przeczytaniu opisu – okazuje się, że jednak mijamy takich co mogą się z nas obśmiewać w chwilach gdy mamy mniej siły, jest nam trudniej. Może rzeczywiście zdejmij koronę i wejdź np na Wołowiec np. z koleżanką astmatyczką (po drodze wszystkie pogody poza padającym śniegiem, ten zalegał) Jej radość na szczycie i płacz satysfakcji był cenniejszy od widoków i szpanowania jakim to samemu jest się hojrakiem.