Kolejny długi dzień w górach. Po zejściu z Radziejowej wewnętrzny leń nakazywał znaleźć jakiś przytulny pokoik i rozgościć się w Jaworkach. Jednak linę z drugiej strony ciągnął górski potwór, który nie chciał słuchać o żadnych przytulnych pokoikach, zwłaszcza że pierwotny plan zakładał taki łańcuszek zdarzeń: Przehyba, Radziejowa, Wielki Rogacz, Jaworki, Homole, Wysoka i nocleg w ośrodku pod Durbaszką. Jak się domyślacie potwór znów wygrał bitwę. Czasami naprawdę go nie znoszę.
Problem polegał na tym, że przemierzając Jaworki skupiałam się przede wszystkim na bólu w ramionach. Akurat tam me kościste ramionka doszły do wniosku, że mają już dosyć, o czym informowały mnie z zaciekłą regularnością poprzez przeszywające skurcze. Za szlachetne są, nigdy nie przyzwyczają się do dźwigania.
Do wylotu Wąwozu Homole, gdzie znajduje się punkt informacyjny i kilka zbawiennych ławek, doczłapaliśmy się kilka minut po czternastej. Jak dobrze usadzić cielsko po kilku godzinach wędrowania! Napełniliśmy brzuszki, zrobiliśmy małe przepakowanie (żebym na grzbiecie miała nieco lżej) i z nietęgimi minami podsumowaliśmy czekający nas wysiłek.
– Jest 14.25, zachód słońca jest ok. 16.00, a szlakowskaz wskazuje, że na Wysoką idzie się 2 godzimy.
– Damy radę!
– Acha…
Nawet nie umiem przekazać jak moje westchnienie było ciężkie. Cięższe od plecaka z całą zawartością… Miałam już dosyć, ale w życiu bym się nie poddała wiedząc, że od widowiskowej panoramy na Tatry o zachodzie słońca dzieli mnie niecałe 2 godziny walki. Zagryzłam wargi i ruszyłam za Tomkiem.
Szliśmy wzdłuż potoku Kamionka (coś tam lekko szumiało pod warstwą śniegu) w otoczeniu wysokich wapiennych ścian. Ładniejsze rzeczy w życiu widziałam, więc szczerze przyznam, że Wąwóz Homole nie wywarł na mnie większego wrażenia. Może dlatego, że najbardziej imponujący obrazek otwiera się na samym początku, potem człowiek czeka na więcej, liczy na coś równie efektownego w dalszej części kanionu, a tu dupa. Coraz więcej drabinek i lasu, a po kwadransie zabawa się kończy. Wrócę tu o innej porze roku, może zaćwierkam inaczej.
Przy skrzyżowaniu dróg pod Jemeriskową Skałką (skąd można przez szałas Bukowinki powrócić do Jaworek) oboje mieliśmy już dosyć. Tam otworzył się widok na Wysoką i czekające nas jeszcze katusze. Co? Ten niewinny pagór wystający pomiędzy drzewami miałby nas pogonić? Oj, kto był ten nie zadrwi z Wysokiej, bowiem bestia ta, tylko z pozoru łagodna i niewinna, w rzeczywistości podstępna jest niczym żmija.
Podejście na Wysoką jest strome. Tak wyczytałam, przyjęłam do wiadomości, po czym machnęłam ręką. Ja nie dam rady? Jakiś pieniński szczyt miałby dać mi popalić? Eeeee. Przesadzają. Otóż nie przesadzają. Może i by poszło o wiele sprawniej o każdej innej porze roku, ale trzeba było wziąć poprawkę na zimę. W jej najgorszym wydaniu.
Przejście przez tzw. Rówienkę oraz rozległą Polanę pod Wysoką wspominam gorzej niż gorczańskie błoto! Widoki tam ujmujące i chętnie przetrawię je podczas złotej jesieni, ale tym razem zmuszona byłam całkowicie skupić się nad tym co pod nogami. A było to najlepsze lodowisko z jakim miałam styczność od dzieciństwa.
Pod śniegiem znajdowała się cienka, aczkolwiek twarda jak beton warstwa lodu. Nie wiem czy raczki by pomogły. Miałyby się w co wbić na tak cienkim i twardym lodzie? Pytam serio, bo w zimowych sprawach jestem póki co zielona.
My tak czy siak postanowiliśmy brnąć dalej. Groziło nam jedynie bolesne obicie dupy, co też wkrótce się ziściło. Nie raz i nie dwa. Raz nawet upadłam tak nieszczęśliwie, że przyfasoliłam w to lodowisko samym środkiem drogocennej bani. Przez chwilę mnie zamroczyło i nie byłam pewna, czy będę mogła iść dalej. Na szczęście po kilku sekundach poczułam, że jednak żyję i mogę wstać. Bęc! Ojej, obiłam kolano. Bęc! Ojej, obiłam drugie kolano. Bęc! Ojej, dobiłam oba kolana i kijki mi zjechały. Bęc! Ja pierdolę do wiosny nie wstanę!!! Po czwartej próbie powrotu do pionu i utracie kilku metrów (z każdym upadkiem zjeżdżałam coraz niżej) doszłam do wniosku, że do wiosny nie uda mi się ta sztuka. Przeczołgałam się (dosłownie) kilka metrów w bok, w kierunku wystających ze śniegu trawek. Uznałam, że tam będzie mniej lodu, w czym upatrywałam większe szanse na powodzenie akcji. W tym czasie Tomek dotarł na miejsce zdarzenia – pomógł mi stanąć na nogi i odzyskać pogubione kije.
Teraz to już na serio miałam serdecznie dosyć! Zmęczona, obita, z przemoczonymi butami i nadszarpniętą dumą. Morale lekko siadły i powoli dochodziła do mnie świadomość, że zachód słońca na Wysokiej może umknąć mi sprzed nosa. O nie! Jeszcze się nie poddam!
Powiedziałam Tomkowi, że resztę sił włożę w to podejście, niech się nie stresuje jeśli go odstawię, jakby co spotkamy się na szczycie. Buhaha! Wtedy właśnie Wysoka pokazała swoje prawdziwe oblicze! Zbocze stało się tak niewiarygodnie strome, że po pięciu krokach musiałam przystawać na złapanie oddechu. Sypki śnieg po kostki, pod nim ślizgawica, zmęczenie na karku i ciężar na plecach. Każdy krok był wysiłkiem, walką o stabilną pozycję. Brakowało mi tchu, a przecież potrzebowałam przyśpieszyć. Pomimo tego wciąż wierzyłam, że rzutem na taśmę wlezę na Wysoką i tam w geście tryumfu wypluję płuca. W każdy krok wkładałam maksimum siły i koncentracji, kątem oka łypiąc w stronę czerwieniących się chmur. Cholera, dzieje się!
Wkrótce stanęłam pod szlakowskazem. Tabliczka wskazywała 15, może 20 minut do szczytu – nie pamiętam dokładnie. Zresztą whatever, w tamtych warunkach to była i tak zbyt duża odległość. Zachód słońca już się dokonał, a niebo na powrót przybierało szarą barwę. Nie było sensu pchać się tym zlodowaciałym, stromym zboczem na chwilę przed zapadnięciem ciemności. Zarządziłam koniec ataku szczytowego. Lepiej resztkę sił i szarości wykorzystać na bezpieczne zejście do schroniska. Według mapy czekało nas jeszcze 45 minut spaceru.
Niesamowicie się wkurzyłam, gdy pomiędzy drzewami mignęły mi Tatry. A więc spektakl musiał być piękny… Jak do cholery mogło się nie udać? Wtedy czysta złość zawładnęła moim umysłem, tak wściekła na siebie już dawno nie byłam. Teraz wiem na pewno, że to sprawka zimy – to ona pochłania więcej sił i czasu niż można przewidzieć. Nie pozostaje nic innego, jak uhonorować Wysoką zaszczytnym pierwszym miejscem na Liście Szczytów, Na Których Się Zemszczę.
Zejście z Wysokiej było równie strome jak wejście, co dawało możliwość przetrenowania duposchodzenia w trudnych, zimowych warunkach. Było niekomfortowo i czujnie, ale jakoś przebrnęliśmy ten odcinek i wyszliśmy na prostą. Szybko zrobiło się ciemno, a gdzieś tam, w dole, rozbłysły światła Jaworek i Szlachtowej. Przemoczone skarpety i zmęczenie zaczęły dokuczać na tyle mocno, że weszliśmy w fazę wzajemnego pocieszania się.
– Spokojnie zaraz będziemy. Napijemy się grzanego piwka w schronisku i wszystko wróci do normy.

Przehyba, Wielka Przehyba i dwuwierzchołkowy Złomisty Wierch. Dzień zaczęliśmy przy widocznej wieży przekaźnikowej. Kawał drogi za nami…
Po godzinie byliśmy już nieźle zniecierpliwieni. Fakt, straciliśmy troszkę czasu i resztkę sił na plądrowanie bocznej ścieżki (była całkiem wyraźna, a znaków jak na złość nigdzie wokół nie było), ale według mapy powinniśmy już dawno nadziać się na linię kolejki albo światła schroniska. Tymczasem brodziliśmy grzbietem Pienin w całkowitej ciemności, a jedyne światła majaczyły daleko w dole. W miejscu, gdzie powinien znajdować się Ośrodek Pod Durbaszką ziała czarna pustka.
– Cholera jasna coś jest nie tak. Idziemy już ponad godzinę, a do schroniska powinniśmy dotrzeć w 45 minut.
– Wiesz jak to jest, pewnie idziemy wolniej przez ten śnieg i lód – uspokajał Tomek.
– Ale aż tyle? Nawet jeśli, to już dawno byłoby widać światła schroniska i kolejki.
– A może jest nieczynne?
– Czynne, czynne. Sprawdzałam przed wyjazdem. Możliwe, że już przeszliśmy? Patrz, przed nami majaczą Trzy Korony. Jak tak dalej pójdzie to dojdziemy właśnie tam…
– Zauważylibyśmy szlak. Do schroniska na pewno będzie szlakowskaz.
– Ale Pod Durbaszkę nie ma szlaku. Idąc tym grzbietem powinniśmy dojść do kolejki i pod nią prowadzi ścieżka do schroniska, tyle że nie jest to oficjalny szlak, więc oznaczeń nie będzie. Problem w tym, że żadnej kolejki nie widać, a powinna być oświetlona jak choinka na święta.
– To ja już nie wiem, gdzie jesteśmy…
– No ja już też nie wiem…
– Przed nami faktycznie nic nie widać, może żeśmy jakoś przegapili zejście? Wróćmy i sprawdźmy.
– Oszalałeś! Ja już od Wysokiej idę na oparach! Nie mam siły. Może zadzwonię do GOPR-u i powiedzą mi po słupkach granicznych, w którym miejscu jesteśmy?
– Daj spokój! Siarę będziesz robić. Sami sobie poradzimy.
– Jaką siarę? Nie mam siły już błądzić po okolicach. Za chwilę padnę i faktycznie trzeba będzie po nich dzwonić. Po pomoc! Zadzwonię… Wolę się zapytać…
Dryń, dryń…
– Dobry wieczór. Mam mały problem orientacyjny. Idziemy szlakiem niebieskim z Wysokiej w stronę Durbaszki. Problem w tym, że nie możemy znaleźć ścieżki schodzącej do Ośrodka Pod Durbaszką. Czy mógłby pan nam powiedzieć po numerach słupków granicznych czy żeśmy przeszli już to zejście czy jest przed nami?
– Dobry wieczór. Nie mamy niestety takich map. Po słupkach pani nie naprowadzę. A gdzie jesteście?
– No gdzieś na grzbiecie, ale właśnie nie wiemy czy żeśmy przeszli już to zejście czy nie. Za bardzo nic nie widać, jest nasypany świeży śnieg i nie ma żadnych śladów.
– Droga do ośrodka powinna być widoczna. Na pewno będzie znak na Durbaszkę.
– Ok. To dziękuję za informację.
– Powodzenia!
– Miłego wieczoru. Do widzenia.
Pominęłam tylko drobny fakcik – w całej rozmowie uparcie nazywałam Durbaszkę Durbaszówką, czym lekko irytowałam Ratownika. Czyżby trema wynikająca z pierwszego kontaktu ze służbami GOPR? 😉
Słupkowy biznes szybko upadł, ale postanowiliśmy iść grzbietem jeszcze kawałek. Pięć minut nie minęło jak trafiliśmy na drewnianą strzałę ze zbawiennym napisem „Pod Durbaszką 5 minut”. Skryła się cholera w drzewach, ale że Goprowiec potwierdził, że powinno być oznakowanie, to wpatrywałam się w ciemne krzaki jak sroka w gnat. Jednak dobrze, że zadzwoniłam, bo byliśmy zbyt blisko wdrożenia przerażającego planu, jakim było cofnięcie się i szukanie ośrodka po całym zboczu.
Już niemal namacalny koniec udręk i wizja grzanego piwka przywróciła w nas dobry humor! Schodziliśmy z grzbietu uchachani, z poczuciem ogromnej ulgi, że jednak nie przyjdzie nam błąkać się po nocach po nieznanych nam Pieninach.
– Ty, patrz! Widzisz ten czarny słup?
– Gdzie?
– No tam!
– Faktycznie. Ejże, to ta kolejka!
– Yhm. Cholera w ogóle nie oświetlona, a my żeśmy sugerowali się tym, że będzie z daleka świecić jak psu jajca na wiosnę…
Po kilku minutach walki z oblodzonym stokiem (yhm, nabiliśmy sobie kolejne siniaki) stanęliśmy u wrót raju. Przynajmniej tak nam się jawiła ta chata z zewnątrz. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że zaraz za progiem przywita nas kartka z bluźnierczym napisem: „Nie prowadzimy sprzedaży alkoholu”. Chłosta prosto w ryj…
Zadzwoniłam jeszcze do GOPR-u, żeby się odmeldować.
– Witam ponownie. Przed chwilą dzwoniłam, że nie możemy odnaleźć Ośrodka Pod Durbaszką. Otóż udało się i już jesteśmy w środku. W ogóle w ciemnicy nie było widać budynku (btw, był ledwo oświetlony i skryty za krzaczorami) i myśleliśmy, że ta kolejka będzie podświetlona, dlatego tak się zamotaliśmy. Dzięki za pomoc i życzę spokojnej nocy.
– Dobrze, że pani dzwoni. Też życzę miłego wieczoru.

Wszystkie schroniskowe koty włażą mu na kolana 😛 *Dowód*
Gospodarz ośrodka pod Durbaszką okazał się bardzo sympatyczny. Wyjaśnił, że to ośrodek wychowawczy, a nie schronisko PTTK, że żyją z grup młodzieży i stąd brak procentów w barze. A ta cała linia kolejki? No cóż, od lat jest zimą nieczynna a zatem całkowicie nieoświetlona… Fajnie, że trafiliśmy, ale akurat ośrodek przejęła we władanie grupa wojskowych. Pokoi wolnych brak. Zapowiedzieli, że będą bawić się w jakieś nocne podchody, więc gleba byłaby dla nas mocno uciążliwa. Gospodarz zapytał jeszcze skąd idziemy. Na wieść, że z Przehyby przez Homole wyłupił oczy, pogratulował zawzięcia, po czym przydzielił nam Ambulatorium, w którym jak na zawołanie znajdowały się dwa łóżka. Po przyrzeczeniu, że nie ruszymy szafki z medykamentami i nie będziemy babrać w elektrycznym centrum dowodzenia (tylu łączników i kabli dawno nie widziałam) dał nam klucze i życzył udanej nocki.
Odpuszczę Wam opis „udanej nocki”, podczas której głównymi bohaterami były łomoczące na schodach (które miałam tuż nad głową) buciory i komendy wydawane rykiem. Gdzieś nad ranem się uspokoiło. Natomiast wspomnę, że pobudka należała do bolesnych. Yep. Zakwasy rozlały się po ciele, nabite guzy boleśnie spuchły, a plecaki zarzucone na ramiona nie straciły nic na swoim ciężarze.
Ciepłe schronisko opuściliśmy o 6.00, a zatem jeszcze w totalnych ciemnościach. Tego wymagał od nas rozkład jazdy i jego nędzne posezonowe połączenia. Mieliśmy do wyboru godzinną wędrówkę po ciemku z rana, albo kilkugodzinną wieczorem. Wybór był prosty.
Pierwszy etap naszej drogi zakładał zejście do Szczawnicy – niebieskim szlakiem z Durbaszki na Szafranówkę, a później żółtym przez Palenicę. Zdjęcia kompletnie tego nie oddają (strzelone z ręki, w szaro-bury poranek), ale praktycznie cały szlak jest widokowy. Bardzo. Pięknie prezentują się Trzy Korony, Sokolica, a z rejonu Wysokiego Wierchu można dojrzeć panoramę Tatr. Po drodze przecinaliśmy jakąś rozległą polanę z bacówką, więc niewykluczone, że w sezonie sielski obrazek dopełnia stado pasących się „łowiecek”.
Generalnie oblodzone i miejscami szalenie strome Pieniny dały mi popalić. Jednak na nic zdały się te podstępy, bo wśród tych pofalowanych wzgórz upstrzonych stromymi wapiennymi skałkami odnalazłam ogromny urok. I tak, zamiast się zniechęcić, zachorowałam na Pieniny. Złotą jesienią musi tu być bajecznie…
Szlak na Szafranówkę przebiegł dość łagodnie, a zatem wysokość będziemy tracić na stosunkowo krótkim odcinku. Auć. Mijamy absolutnie puste tereny narciarskie, przeciskamy się pomiędzy przygotowanym do zjazdów stokiem a płotem i wreszcie stajemy w obliczu kolejnego wyzwania.
– Ożeż ty! I jak my stąd teraz zejdziemy? – Przez chwilę rozmyślałam, czy nie mam w plecaku czegoś co mogłoby posłużyć jako jabłuszko pod dupę.
– Szkoda, że nie ma warunków, żeby zjechać na dupie!
– No szkoda, ale nie żałuj dupozjazdu. Zaraz na pewno jakiś zaliczysz…
I faktycznie. Długo nie czekaliśmy na zetknięcie z glebą. Zejście z Palenicy do Szczawnicy to stromy kawał szlaku… Przy lepszych warunkach śniegowych można by zjechać na tyłku z prędkością rakiety aż do samego centrum!
Jakoś krok po kroczku podołaliśmy tej bestii i z wielką ulgą przywitaliśmy zabudowania Szczawnicy. Uff, koniec z tą stromizną! Jednak nie koniec z wędrówką tego dnia – przed nami jeszcze jeden szczyt do zdobycia… W pierwszym lepszym sklepie zrobiliśmy zakupy spożywcze, po czym złapaliśmy busa do Krościenka nad Dunajcem. Tam czekaliśmy na kolejny transport. Jak nam poszło? Zapraszam na finał historii.
Górskie pozdro
Madzia / Wieczna Tułaczka
Przymierzasz się do pierwszych górskich wycieczek zimą? Przeczytaj praktyczne wskazówki, jak się do tego zabrać:
***
Bądź na bieżąco i polub mój profil:
Cudowny opis jak zwykle. Identyczną trasę przeszliśmy w październiku. Nawet wtedy dupozjazdy były nieuniknione:) Samo podejście na Wysoką te ostatnie 10 minut mnie wykończyły, tylko mój 6 letni syn nie narzekał 🙂
A wyruszaliśmy też coś koło 14.
kilka razy dziennie klikam tu w nadziei na cd… no i w końcu doczekałem się…
chyba zrezygnowaliście z wejściem na Wysoką ciut za późno ale i tak dobrze że nie próbowaliście dalej brnąć wyżej ponieważ faktycznie dalej jest dosyć stromo chociaż już blisko ale pewnie by Wam się tam zeszło…
byłem co prawda w maju ale pamiętam że mi się ta wspinaczka strasznie dłużyła 🙁
generalnie współczuje Wam, sam zdobywam Koronę i będąc tak blisko u celu i zawrócić można się wkur…
powiedzonka i trzymam kciuki za bestię 🙂
Zrezygnowaliśmy w odpowiednim momencie, gdybyśmy wcześniej zrezygnowali to przyszłoby by nam cofać się do Jaworek. Może i jest jakiś skrót do Durbaszki, ale dla nas to był pierwszy raz w Pieninach, więc musieliśmy trzymać się szlaków. 🙂
No a sama rezygnacja ze szczytu to była dobra decyzja, za ślisko i za późno było.
PS. Potwór pozdrawia! 😀
Aż mnie rozbolały wszystkie kości. Ała!
A Wysoka to franca jest. Latem leźliśmy i myślałam, że zdechnę. Nie planuję powtórki z rozrywki. 😀
Ja oczywiście planuję powtórkę. 😀 Ale nie zimą, póki co. 😀
Uwielbiam te opisy, cudowna relacja, jak zwykle. Dokładnie tą samą trasę przeszliśmy sobie w październiku, wyruszając też coś koło 14 🙂 Mnie ostatnie 10 minut wykończyło, podobnie zejście z Wysokiej i nieuniknione dupozjazdy . Za to nasz 6 letni syn nie narzekał. pozdrawiam i czekam na kolejne wpisy
Dzielny chłopak! 🙂 Dzięki za komentarz, pozdrawiam. 🙂
Ooo moja ulubiona Szczawnica 🙂 Bardzo lubię szlak z Jaworek przez Homole na Wysoką z metą w Schronisku pod Durbaszką. Przeszłam go latem, wtedy jest tam naprawdę pięknie a widoki zachwycają 🙂
Eh nie wątpię. 🙂 Chętnie tam wrócę, bez lodowych warunków. 🙂
Szłam tą trasą w październiku, w piękny, słoneczny, kolorowy jesienny dzień. Widoki bajeczne, ale polana pod Wysoką i to strome podejście na końcówce też mi nieźle dały popalić, mimo, że warunki były wyśmienite. Za to widok z Wysokiej wynagrodził cały trud wycieczki. Powrót przez Durbaszkę do Palenicy (przejazd na rynnach 🙂 ) i zjazd kolejką PKL do Szczawnicy. Fantastyczna wycieczka
Wąwóz Homole i Białą Wodę musicie koniecznie zwiedzić wiosną lub latem. To magiczne miejsca. Mój pierwszy raz był majem po wiosennej burzy. Pod wpływem słońca wszystko zaczęło parować, a z dziur wychodzić różne płazy i inne gady. Wracam tam co rok lub dwa lata i zawsze mi się podoba, szczególnie jak się trafi na lukę bez turystów można wsłuchać się wtedy w szum wody i śpiew ptaków.
Zimą nigdy nie próbowałem dlatego podziwiam wasz zapał :).
Pozdrawiam
Rafał
No i piękna trasa się trafiła. Nie tylko jesienią jak sugerujesz musi być tam ładnie. W maju jest cudnie, gdu wszystko kwitnie i kipi świeżą zielenią. Na Wysokiej pierwszy raz w życiu czekałem na wschód słońca więc i sentyment do niej pozostał. A co do zimy. raczki kupuj. Bez nich się nie ruszaj w takie warunki. Dobre raczki dają radę na lodzie.
Na problemy z lokalizacja czasem pomaga aplikacja KaMap na Androida. Pokazuje pozycje wg gps na mapie. Mapy za darmo ale co 30 sek wyskakuje oferta zakupu (mozna sie przyzwyczaic/wkurzyc – zaleznie od nastroju). Wtedy odpala sie gps w telu, apke i po kilkunastu sek jest pozycja na mapie.
Pozdro
staly czytelnik
Raczki w takich warunkach spisałyby się bardzo dobrze 🙂 Wiadomo, że to nie raki, ale na lodzie pozwalają utrzymać równowagę i spokojnie iść do przodu 🙂
Szkoda, że zachodu nie zobaczyliście, ale przy kolejnej okazji pewnie się uda 🙂
Skoro mówisz, że raczki wbiją się w lód cienki jak papier to dobrze. 🙂 Jest nadzieja na ten podły warun. 😉
Zachodu też żałuję, bo było tak strasznie blisko… Gdyby nie ten lód, to pewnie byśmy się tak nie umęczyli i zdążyli. Następnym razem się uda! 🙂
Wysoka zawsze daje mocno po dupie 😉 zdecydowanie wolę na nią podchodzić od Durbaszki, a schodzić przez Homole. A brak piwa pod Durbaszką… ech, też mnie kiedyś poważnie zirytował 😉
Pieniny zdecydowanie najlepiej odwiedzić jesienią! Są wtedy niesamowicie piękne!
Cześć,
w skrajnej sytuacji będąc na podejściu na Wysoką (z miejsca gdzie tak dzielnie obijaliści sobie kolanka oraz pozostałe cześci ciala) można zejść do potoku i tam zatrzymać się w kuchennej wiacie. Jest ściana z zadaszeniem i kuchnią wymurowaną z kamieni – teren bazy namiotowej, czynnej w okresie wakacyjnym. Nocowałem tam w listopadzie i zazwyczaj zaglądam niezaleznie od pory roku. A co do Durbaszki, to faktycznie wojacy bywają tam nie raz 🙂 Skrót do schroniska prowadzi szlakiem rowerowym, wtedy omijasz podejście od ściany lasu do niebieskiego ale zimą można się tam zamotać jak ktoś nie zna terenu.
Udanego wędrowania 🙂
Hehe. My atakowaliśmy Wysoką 01.04. I takim primaaprilisowym żarcikiem pogodowym zobaczyliśmy tylko białe mleko mgły 😀 A do pola namiotowego piękne słońce świeciło, a nam ślepia się już radowały widokami, których nie przyszło nam zobaczyć :/ Ach te góry 😉
Bywa… 😀 Jak tak miałam na Kościelcu i Świnicy jesienią. Piękna pogoda, ale na samym szczycie mleko.
Zazwyczaj tą trasę zaliczam w lecie, ale widzę że i w zimie jest cudownie. Pozdrawiam
Bardzo dobra decyzja o wycofaniu się z ataku na szczyt Wysokiej. Byłem na szczycie w połowie października, tam wyżej jest jeszcze bardziej stromo, gdzie tuż obok strome urwiska. W Twoim przypadku, idąc tam w warunkach zimowych, będąc już sfatygowaną wcześniejszymi lądowaniami 😉 byłoby to spore ryzyko.
Za to po zejściu to ja musiałem zrezygnować z wędrówki niebieskim szlakiem do przełęczy Rozdziela i rezerwatu Biała Woda – robiło się już ciemnawo i padało nieustannie cały dzień.
Widać góry uczą podejmować mądre decyzje 🙂
Kawał dobrej roboty na tym blogu 🙂
Pozdrawiam, Radek
No raczej! 😉 A o tym, jak jest na Wysokiej przekonałam się w maju, w pięknych okolicznościach przyrody. 🙂
Wpadaj tu częściej, pozdrawiam! 🙂
Jak już spaliście pod Durbaszka to trzeba było jeszce podejsć rano na Wysoski Wierch – panorama jest powalająca:
https://www.flickr.com/photos/144697299@N04/30370563350/in/dateposted-public/
Nie było żadnych warunków na wschód słońca – pełne zachmurzenie. A Wysoki Wierch znamy z majowych wędrówek. 😉
Nie było żadnych warunków na wschód słońca – pełne zachmurzenie. A Wysoki Wierch znamy z majowych wędrówek, fantastyczne miejsce. 🙂
Postawiłaś Duchowi Gór coś mocniejszego za ocalenie głowy? Jeden kamyk dzielił Cię od tego żeby być tym ostatnim.
Na poważne pytanie poważna odpowiedź: Nie, raczki nie nadają się w góry zimą. To jest dobre na płaski teren, do miasta, na stromiźnie szybko ściągnie Ci je z nóg. A tam gdzie wejdziesz w raczkach wejdziesz także i bez nich.
Rozwiązania są dwa: 1) buty z kolcami – dawniej nabijało się gwoździe ale żelaznych gwoździ chyba już nikt nie produkuje a te stalowe nadają się do d…, dzisiaj kupuje gotowce, tyle że źle się w tym chodzi w normalnym terenie i jest drogie. 2) użyć prawdziwe raki – z tym że takie nowoczesne też się nie nadadzą bo nie będzie ich miało co utrzymać na takim cienkim lodziku a mają za słabe zęby żeby wbić się głębiej. A poza tym są bardzo zawodne i wymagają specjalnych podcięć w bucie. Używam takich kutych przez kowala z 15cm zębami i wiązaniem na paski. Używane przez Strzelców Alpejskich demobil jakieś 90zł. Niemodne ale bardzo skuteczne. Wszedłem w nich dla testu po pionowej ścianie z bali a tak oceniam że ważę pewnie z 2x tyle co Ty. Pod taką góreczkę można w nich wbiec czy do przodu czy do tyłu 😉 byle kondycja była. Wbiegniesz nawet na Szklaną Górę. Konserwacja sprowadza się do ew. wymiany pasków i podostrzenia zębów pilnikiem. Waga około 1,5kg. Pasują na prawie każdy but byle sztywna była podeszwa – uwaga bo są 3 rozmiary z tego co pamiętam. Pierwsze dopasowanie robi się młotkiem i trzeba umieć 😉 Pewnie że zazwyczaj raki są przesadą ale nigdy nie wiesz kiedy będą potrzebne a kiedy tylko się ich nadźwigasz. Takie uroki zimy.
Na zdjęciach coś zielonego ci się przykleiło do plecaka 🙂 To bardzo przeszkadza bo podnosi pkt. środka ciężkości i przenosi go poza Ciebie, nawet jeśli jest lekkie. Dlatego łatwo tracisz stabilność oraz bardziej się męczysz. Obowiązkowo wiązać pod plecak jeśli już musi to być.
Kolejnych sukcesów i ciut więcej rozwagi w zimie.
Cudowne miejsce. Byłam, widziałam, zdecydowanie wszystkim polecam.
Wchodziłem na Wysoką latem i jeśli dobrze pamiętam nachylenie tej polany, to raczki jak np. Grivel Ran powinny jeszcze wystarczyć. Plus też jest taki, że nawet po płaskim idzie się znacznie wygodniej, bo się nie ślizgasz, a im śnieg twardszy, bardziej zlodowaciały, tym wtedy lepiej – można utrzymywać tempo marszu jak w lecie i się wcale jakoś bardziej przy tym nie męczysz.
Mając natomiast raki, jesteś w stanie sprawniej pokonywać stoki o większym nachyleniu, gdzie raczki już się nie będą w ogólne nadawały, ale lepiej ich nie zakładać do bardzo miękkich butów turystycznych – tu nadają się tylko koszykowe, bo innego typu nie założysz, i mogą się z czasem luzować, ale jest też ryzyko złamania łączników. Myślę, że „meindlowska” kat. B i to ta twardsza (np. model Vakuum) to takie minimalne minimum. Jak jesteś zainteresowana, to po tym weekendzie mogę dać znać, jak się sprawowały Grivele Air Tech z miękkimi łącznikami, założone na Meindle Jersey Pro (też kat. „B” ale są bardziej miękkie od Vakuumów).
Bardzo podobny szlak przeszedłem w czerwcu zeszłego roku. Wysoka jest jakaś taka…. męcząca 😉
Co do raczków.
Nie wiem jak te tańsze i mniejsze ale testowałem takie nieco lepsze (jak podkowy z kolcami Ice Master Camp, chyba 1,5cm kolce) w tym roku w lutym w Karkonoszach. Jednym słowem – RE WE LA CJA. Idzie człowiek jak przyklejony. Żadnych poślizgów a zdarzyło się schodzić zamarzniętym częściowo potokiem po żywym lodzie. Podejście na śnieżkę, gdy wszyscy trzymali się łańcuchów ja środkiem po wyślizganym szlaku chrup chrup pod górę jak mały terminator – spojrzenia rzucane w moją stronę bezcenne 😉
Jedyne do czego mogę się przyczepić to trwałość łańcuszków łączących podkowy. Jeden pękł już pierwszego dnia. Szybka naprawa tretytką i można było iść dalej. Potem skręciłem oczko z drutu i trzyma do teraz.
Takie raczki na niższe góry to teraz dla mnie sprzęt obowiązkowy. W czerwcu zabieram je w Tatry i sprawdzę na pozostałościach śniegu w wyższych górach.
O właśnie o takich raczkach myślałam. Już ktoś tez mówił, że łańcuszek potrafi pękać, więc trzeba mieć jakiś zestaw naprawczy, ale generalnie sprzęt wart zachodu w niższych górach. 🙂
Szedłem tym szlakiem tylko latem. Planuję wyjazd na styczeń 2019. W ośrodku pod Durbaszką polecam żur!
Świetna wycieczka i ciekawy blog. Ja niestety nigdy nie wędrowałem zimą. Może czas to jeszcze zmienić.
Koniecznie! Też zbierałam się kilka lat, zanim wzięłam się za zimowe wycieczki. 😉