Po całonocnej podróży wyjątkowo niewygodnym autokarem znalazłam się na zakopiańskim dworcu. Była 7.00 rano, a przede mną jeszcze kilka godzin oczekiwania na towarzyszy. Jak się okazało, dużo za dużo tego czekania – zdążyłam zapuścić korzenie, porosnąć pąkami i już miałam zakwitnąć, kiedy wreszcie w drzwiach stanął Robert (Góry bez Granic), a chwilę po nim Gosia (Ruda z Wyboru). Jako że nasz rodzynek miał tego dnia urodziny, został na dzień dobry zaskoczony „najwyjątkowszym” pączkowym tortem! Ledwie świeczki zostały zdmuchnięte, a pączusie natychmiast zniknęły w naszych wygłodniałych paszczach, także nie zdążyłam nawet pstryknąć dokumentacyjnej foty. Kiepski ze mnie reporter (tudzież łakomy).
Po chwili słodyczy nadeszła chwila goryczy. Tradycyjnie już przyszło nam zweryfikować nasze zbyt wygórowane (dosłownie i w przenośni) plany i przystać na absolutne minimum, czyli zdobycie noclegu w Dolinie Pięciu Stawów. Tak, jesteśmy doliniarzami, ale mamy też ku temu racjonalne powody. Tym razem wymówką był nie deszcz, lecz czas. Każde z nas było po nieprzespanej nocy, co ważniejsze, towarzysze mieli nie lada problem by pokonać trasę Kraków – Zakopane. Tak się dziwnie złożyło, iż na pomysł odwiedzenia Podhala wpadło chyba pół Polski. W rezultacie zarówno Gosia, jak i Robert musieli powalczyć o miejsce w autobusie, a kiedy się udało, dla odmiany utknęli w korku na Zakopiance. A ja czekałam i uwierzyć nie mogłam w taki sajgon w połowie października… Kurka wodna, przecież to nie długi weekend sierpniowy! W końcu zebraliśmy się do kupy, a że wybiło już południe, nie pozostało nam nic innego, jak zaspokoić doliniarskie zapędy.
Droga do Pięciu Stawów okazała się wyczerpująca. Jeszcze przed Wodogrzmotami Mickiewicza rozpłaszczyliśmy się na popasie, w celu nadszarpnięcia co nieco z naszych zapasów spożywczych. Niestety nijak odbiło się to na wadze plecaków, a musicie wiedzieć, że ja na swój narzekałam. Eh, chyba nigdy nie przywyknę do dźwigania ciężarów. Na polanie Nowa Roztoka Robert nie wytrzymał i zaproponował, bym założyła jego nosidło. Co za szatan! Chciał wywołać we mnie wyrzuty sumienia, bo tachał moje piwko, chleb i jakieś pierdoły do kanapek, szczęśliwie nie mieszczące się do mojego małego plecaczka.

Wbrew pozorom nie robię kupy 😉 Próbuję podnieść się pomimo przygniatającego ciężaru… Dam sobie łeb uciąć, że Robert poupychał tam kamienie, przecież ten plecak ważył tyle co ja, albo i więcej!
Gdy tylko dotarliśmy do schroniska, natychmiast poczuliśmy powiew lata. Nie mam tu na myśli ciepłego zefirku, prawdę mówiąc pizgało dosyć solidnie. Chodzi mi o ilość ludzików kłębiących się w obrębie Przedniego Stawu – coś takiego powinno widzieć się tylko w sezonie. Do schronu nie dało rady kija wepchnąć, pozostało nam szukać kąta na zewnątrz, a że szczęśliwie akurat zwolnił się jeden stół, to dopadliśmy go chybcikiem i przystroiliśmy eleganckimi puszkami. No co? Coś trzeba było robić w tej podbramkowej sytuacji. Aaaaaa! I przecież Robert miał urodziny.
Nie wiem czy to piwo zadziałało, czy przydeptana ambicja poczęła się odradzać, czy najzwyczajniej w świecie przymroziło nam kuperki, fakt jest taki, że postanowiliśmy przetransportować się nieco wyżej, wszystko po to, by złapać w kadr złociste promienie zachodzącego słońca. Szanse na takowe promienie były na żenująco niskim poziomie, ale żądza przygody była silniejsza. No i musieliśmy zameldować się po zmierzchu, by nikt w przeludnionym schronisku nie odesłał nas do Roztoki…
Tak jak się spodziewaliśmy zachód słońca okazał się iście „zjawiskowy”, niemal „spektakularny”. A tak serio, może i chmury zbyt gorliwie przysłoniły cały spektakl, ale nie żałowaliśmy, widoki ze Świstowej Kopy (1875 m) są całkiem sympatyczne. Nieskromnie zaznaczę, że tego dnia jednak udało nam się zaliczyć dwie górki. Może niezbyt okazałe, ale dla „doliniarzy” to przecież nie lada wyczyn.
Naładowani (sama nie wiem czym, bo przecież nie słońcem) i pełni nadziei zeszliśmy do schronu. Cholibka! Połowa ludzi miała zniknąć, a wyglądało na to, że po prostu cała gawiedź wlazła do środka… Ledwo udało nam się w ogóle wejść i dopchać do recepcji, jeszcze trudniej było utrzymać pozycję pionową – ilość miotających się turystów na metrze kwadratowym była zatrważająca. Miny nam zrzedły, wszak rozchodziło się przecież o pozycję leżącą, tudzież siedzącą. Po raz drugi zostaliśmy zmuszeni do banicji.
Znaleźliśmy sobie najbardziej przytulny zakamarek na zewnątrz schroniska, opatuliliśmy śpiworkami i rozpoczęliśmy prawdziwą urodzinową ucztę. Polały się zupki chińskie i gorące kubki, posypały kanapki i czekoladki. W akompaniamencie szczękających zębów odśpiewałyśmy z Gosią „sto lat” (kto słyszał, to śpieszę prosić o wybaczenie), a drżącymi z zimna łapkami wzniosłyśmy toast za solenizanta. No może kilka toastów.
Posiadówa skończyła się wraz z browarami, a na pierwszy plan wylazły pierwotne instynkty: głównie potrzeba znalezienia legowiska. Niestety z każdą sekundą gasła nadzieja na zwęszenie choćby skrawka gleby, a rozpacz i strach rozsiewały się po serduszkach – przecież nie mamy ciepłych śpiworów, zamarzniemy na zewnątrz! Musicie wiedzieć, że ludzie koczowali wszędzie: ci lepiej wyposażeni pozajmowali ławy na dworze,a w środku porozkładali się nawet na schodach… Really? Da się spać na schodach (i to na leżąco)? Najwyraźniej tak, skoro da się też przy wymiocinach… No bo to było w akcie desperacji! Nie pozostało nam nic innego, jak przemeblować przedsionek (poprzenosić kosze na śmieci, pozawieszać czyjeś plecaki na haki, poupychać obce buciory po kątach) i wygospodarować skrawek podłogi dla siebie. A że tuż obok było napaskudzone… Eh, widocznie w środku mieli o wiele „lepszą” imprezę niż my na zewnątrz, a jej rezultaty aż biły po oczach (i nozdrzach). Szkoda tylko, że kumple tej moczygęby zadowolili się wniesieniem oraz porzuceniem zapijaczonej kreatury w przedsionku, a nie pofatygowali się posprzątać urozmaiconej treści jego żołądka. A nie, sorry, to zapewne oni wznieśli się na wyżyny (żeby nie powiedzieć góry) przyzwoitości i położyli na ten wykwit papier toaletowy… Ale nie ma co biadolić, my tylko leżeliśmy w bliskim sąsiedztwie, ale co mieli powiedzieć Ci, co zaspani w środku nocy chcieli dostać się do toalety i całkowicie nieświadomie przeszurali i rozpaćkali rzygowiny po całej posadzce?

Moczygęba i jego arcydzieło, które pieszczotliwie nazwałam Zygfrydem 🙂 PS. Śpiworki na pierwszym planie należą do nas…
Zawsze o „Piątce” miałam wyidealizowane zdanie, myślałam, że jest to najfajniejsze i najbardziej klimatyczne schronisko w Polskich Tatrach. Naiwniaczka, niezupełnie o taki klimat mi chodziło. Może w tygodniu bywa normalnie, może schronisko jest wtedy mekką ludzi gór. Może. Tak czy siak, weekend nie powinien dawać przyzwolenia do urządzania sobie głośnych imprez, nawalania się jak Messerschmitty, a już na pewno do „wyzewnętrzniania się” na glebę. Zdaje się, że niektórzy mylą schronisko z klubem (żeby nie powiedzieć speluną), a ja nie mogę się nadziwić, że chce im się wlec taki kawał tylko po to, żeby się nabomblować. Nie sądzę, by ci panowie mieli w planach jakąś górską wyrypę… Albo góry, albo impreza, no bez jaj!
Reasumując, do głowy ciśnie mi się piosenka, którą dobrze znam z zamierzchłych harcerskich czasów, a która po małym odpicowaniu celująco charakteryzuje schroniskowe atrakcje:
W sobotę w schronisku, po sezonie
Z Zakopca właśnie wlazł 3-setny gość
Za oknem pizga i piwo mrozi dłonie
I tego schronu i tych rzygów mam dość.
Całe szczęście, że poranek w górach wynagrodził te małe niedogodności. O tym w następnej relacji.
ŚWIT SŁOŃCA NA SZPIGLASOWYM WIERCHU
Górskie pozdro,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
I jak zwykle chmurki dodały cudownego charakteru zdjęciom 😀 Pełna rewelacja, widoczki ze Świstówki zarąbiste 🙂 Bardzo lubię zresztą to miejsce 😀
A co do upijania się w górach to też tego nie rozumiem i zgadzam się, że upić to się można wszędzie i nie po to się jeździ w góry, tym bardziej że chodzenie po górach dzień później jest bardzo upierdliwe, lekko mówiąc 😀
Pozdrowienia 😉
Tak czytałem sobie od początku i dopiero w połowie wpadłem na to, że czytać już drugi opis tej samej wycieczki 😛 Jak widać dobrze piszesz, że za szybko się nie skapnąłem 😉
A Piątka oraz tłumy i imprezy to chyba jednoznaczne jest niestety. Dlatego wolę Roztokę, jest ciszej i spokojniej.
Tylko Roztoka znajduje się dosyć nisko i daleko 😛 Pewnie dlatego tam jest cisza i spokój 😀
Sławna Piątka – schron legenda. Raz byłam przełażąc jeszcze ze szkolną wycieczką, a drugi cztery lata temu po Bożym Narodzeniu z Sylwkiem włącznie. Nigdy więcej tam nie pojadę w okresie, w którym jest szansa na dziką i niekontrolowaną imprezę. Święta nigdy nie byłam, ale to, co tam niektórzy uskuteczniali to była porażka totalna. Z górskim klimatem nie miało to nic wspólnego.
Zawsze twierdziłem, że schronisko w Piątce to istne zoo, ale nie wiedziałem że mają tam pawie.
Jak dotąd na rowerze objechałem Tatry Wysokie i Niskie. Zdjęcia wyglądają bardzo zachęcająco, zapewne nie dojadę tam gdzie można wejść, jednak będę musiał nadrobić zaległe kilometry po naszych górach.