Dlaczego tak ciężko jest wstać przed świtem? Ano gdy za oknem ciemno i prawdopodobnie zimno, to organizm w naturalny sposób broni się przed wniknięciem w odmęty nocy. Chce spać! Mało tego, podświadomość również nie ułatwia sprawy, wysyłając intensywne sygnały o tym, jak jest dobrze w środowisku wytworzonym przez cieplutki śpiworek. Ba! Mózg przekazuje nawet bodźce utwierdzające ciałko w tym, iż podłoga na której leży wcale nie jest taka twarda na jaką wygląda. Wszystko sprzysięga się przeciwko wstawaniu o nienaturalnej porze. A co, jeśli w tym ciałku mieszka górska duszyczka (u niektórych rogata), łaknąca nowych wyzwań oraz doznań? Ano takowa duszyczka, wraz ze świdrującym dźwiękiem budzika, przejmuje kontrolę nad zmęczonym ciałkiem i podrywa wszystkie jego członki, zmuszając je do odbębnienia porannej, tfu, nocnej toalety.
Po pamiętnym wieczorze, który notabene porządnie nadszarpnął moją romantyczną wizją schroniska, nie mogłam zasnąć. Całą noc przewracałam się z boku na bok, co najwyżej zapadając w minutowe drzemki. Moi towarzysze spali w najlepsze (na pewno mocniej ode mnie), od czasu do czasu pochrapując. Zresztą pochrapywanie wciąż dobiegało to z jednej, to z drugiej części sali, wtórując wszędobylskim odgłosom pokaszliwania. Najgorsza w tym wszystkim była panosząca się pod sufitem lampa, za Chiny Ludowe nie dająca się wyłączyć, za to obdarowująca wszystkich dookoła mocnym światłem. Wieczorami swoją rolę spełnia znakomicie, tyle że, yyyyy, do usypiania to ona się nie nadaje. Ktoś w końcu po soczystym „kurwa”, wdrapał się na kumpla niczym na drabinę i wykręcił wkurzającą żarówę. Po akcji chłopaków pozostały światełka boczne, o zdecydowanie mniejszym natężeniu – w takich warunkach można było wrócić do zasypiania.
Niestety. Okazało się, że przedsionek w pięciostawiańskim schronisku posiada jeszcze jedną istotną wadę: znajduje się na skrzyżowaniu ważnych szlaków komunikacyjnych, łączących pokoje, salę główną (w której spało całe zatrzęsienie osób), kuchnię oraz obiekt pożądania wielu – WC. Turyści nieustannie pielgrzymujący do toalety nie wykazywali się litością dla tych, co próbowali wtulić się w ramiona Morfeusza. Głośno kaszleli, szurali nogami, stukali kopytami, często klęli potykając się o leżących i nadeptywali nieupilnowane przeze mnie odnóża (pech chciał, iż leżałam przy szlaku). Jednak zemsta szybko dosięgała błąkających się po schronie! Na wędrowniczków czyhał bowiem Zygfryd! Rozpłaszczył się cwaniak na samym środku posadzki i łapał w swe sidła zaspanych i nieświadomych na niebezpieczeństwo włóczykijów. Pytacie kto to Zygfryd? Widać przegapiliście początek historii, która opisuje nasze spotkanie z tym „miłym panem”.
W końcu zadzwonił budzik. Pierwsza ocknęła się górska duszyczka i od razu poczęła ogarniać niechętne ciałko, wciąż zwijające się w kłębek pod śpiworkiem. Walka trwała parę minut, bezsprzecznie na korzyść górskiego wariata. A że na podorędziu miałam jeszcze dwa, równie świrnięte egzemplarze, to zrobiło się zdecydowanie raźniej. Jako że zaprzyjaźniliśmy się z Zygfrydem poprzedniego wieczora, nie sprawiał nam teraz kłopotów. Zjedliśmy śniadanko w jego towarzystwie, wypiliśmy herbatkę, kawkę. Wszystko odbyło się kulturalnie i najważniejsze, że Zygfryd nie doczekał się kompana swojej maści.
Zbieraliśmy się dłużej, niż harmonogram przewidywał, jednak w końcu udało się opuścić schron. Chodzenie górskim szlakiem w ciemnościach jest nierealne. Ma się świadomość, że wokół nie ma żywej duszy (o tych niedźwiedzich nie chce się myśleć). Wróć! Ma się świadomość, że wokół prawie nikogo nie ma (na ześwirowane jednostki wszak można trafić), widzi się sylwetki potężnych ścian w blasku gwiazd, gdzieś tam na horyzont się czerwieni od wschodzącego słońca. Eh, no magia!

Szybko okazało się, że noc potrafi być ciepła. Jeszcze przed mostkiem zrzucamy z siebie grzejące wartwy odzieży 🙂
Okrążamy Wielki Staw w świetle czołówek. Mimo to, regularnie się potykam, bo zamiast patrzeć pod nogi, kieruję swój wzrok do góry. Szczyty, które za dnia opatrzyły mi się gruntownie, teraz emanują jakąś potęgą i nie pozostawiają złudzeń, kto tu rządzi. Morda rozdziawia mi się jeszcze konkretniej, gdy wchodzimy na żółty szlak, z początku wiodący między Wielkim a Czarnym Stawem. Mamy pierwszorzędny widok na rozpoczynający się właśnie spektakl światła.
Co prawda mam przy sobie statyw, ale odrzucam chęć rozstawienia go. Gosia pędzi na górę, ma rację – im wyżej tym piękniej. Nieco się łamię, gdy widzę, że Robert rozstawia swoje „trzy nogi”. Cholera, będzie focił! Ogarniam się szybko: nie mam wprawy w nocnych zdjęciach, poza tym jeśli troszkę zamarudzę, to przegapię najlepsze. Robert ma kondycję i nas dogoni, a ja bym ugrzęzła w niższych partiach szlaku. Decyzja zapadła – gonię Gosię!
Światło szybko rozlewa się po dolinie, więc czołówki stają się zbędne. Pędzimy po skalnych stopniach, ile sił w płucach. Nogi sobie doskonale radzą, ale brakuje czasu na wyrównanie oddechu – przystajemy dosłownie na sekundy, by zrobić jakąś fotkę.

Na pierwszym planie Niżni Liptowski Kostur. W dole Czarny Staw Polski, powyżej kocioł Zadniego Stawu.
I w końcu są! Promienie słonka wychyliły się gdzieś znad grani, rzucając ciepłe światełko na przeciwległe ściany. Znajdujemy się właśnie przy pierwszych łańcuchach, tuż pod Szpiglasową Przełęczą. Nad okolicą rozlegały się dźwięki zwalnianych migawek, no i może coś w stylu „ja pitolę, jak pięknie!”

Od lewej: Mały Kozi Wierch, Zmarzłe Czuby, Zamarła Turnia, Kozie Czuby i Kozi Wierch w pierwszych promieniach dnia 🙂
Światło goniło na przełęcz, szkoda było czasu na skręcanie kijów i przytraczanie ich do plecaka. W dzikim tempie pokonałam skalne trudności, posiłkując się kijami zamiast łańcuchem. Nie był to najwygodniejszy sposób na pokonanie tego odcinka, ale cóż zrobić.
A na przełęczy już się działo!
Po chwili ruszyliśmy w górę. Na Szpiglasowy Wierch wchodzi się w 10 – 15 minut, to przysłowiowy rzut beretem od przełęczy, a widok ze szczytu jest znacznie szerszy. No i podejście nie straszy żadnymi trudnościami. Jeśli interesuje Was dokładny przebieg i fotki ze szlaku to odsyłam tutaj.
Na Szpiglasowym Wierchu uwolniliśmy się od plecaków i znów rozbrzmiało cykanie migawek. Będzie więc mała sesja, jak robimy sesję. 😉
Przyszła też pora na zasłużony odpoczynek i porządne śniadanie. Całkiem przypadkiem wyparzyłam sobie mordę gorącą herbatą, więc hasła zachwytu rzucane pod przełęczą, na szczycie nie miały już miejsca – kulturalnie odbyliśmy cały popas.

Zbliżenie na Lodowy Szczyt (ten największy), dalej: Mały Lodowy Szczyt, Ostry Szczyt, Jaworowy Szczyt, poniżej grań Jaworowych Wierchów, jeszcze niżej kopuła Młynarza, a na pierwszym planie (tym najciemniejszym) Żabia Czuba i Żabi Szczyt Niżni.
Jako że gonił nas czas (moi towarzysze musieli wracać do swoich domów), nie zabawiliśmy długo na Szpiglasowym Wierchu. Trzeba było schodzić do Morskiego Oka i dalej do Zakopca. Nie skorzystaliśmy jednak z popularnej ceprostrady, wybraliśmy ścieżkę alternatywną, która od dawna chodziła mi po głowie…
A dalej? Zapraszam na Szpiglasową Grań oraz opis szlaku na Szpiglasowy Wierch.
SZPIGLASOWA GRAŃ SZPIGLASOWY WIERCH – OPIS SZLAKU
Górskie pozdro,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Bajeczne kolorki i pierwszorzędne zdjęcia 😉 Znowuż zatęskniłem za ponownym świtem w górach 😉
Piękne słoneczne zdjęcia Wam wyszły. Normalnie poczułam te promienie słońca, które tam mieliście, mimo że właśnie siedzę pod kocem w towarzystwie tony…chusteczek…
O mamo jak cudownie… aaaaaaaaaaaaaaaa tatrlove <3
Uskuteczniam popas czekoladką, wciągam wasze widoki, więc namiastka górskiej wyrypy jest. 😉 Foty mistrzowskie!
piękne zdjęcia:) Dziękuję Ci za wspólną podróż 🙂
Robert to się potrafi obstawić (tzn. zaopiekować) 😉
Dla takiego światła warto wstać przed świtem, nawet jakby miało być zimno. Świetne fotki!
A co z zakazem chodzenia po zmroku?
Dzięki dziewczyny za tak piękną wycieczkę.Odbyłam ją z Wami, niestety tylko tyle teraz mi zostało…no i wspomnienia.