Po raz pierwszy tak bardzo nie wiem jak zacząć. Pewnie dlatego jest już luty, a ja ślęczę nad relacją z września, próbując zmusić się do pisania. Wszystko, co na tym wyjeździe mogło pójść nie tak, wyszło. No może brakowało mega sraczki w przepełnionej Piątce, choć patrząc z perspektywy czasu, byłby to najmniej uciążliwy feler.
Chwalić się jest łatwo, lecz wierz mi, upublicznianie szeregu mniejszych i większych porażek, pięknie doprawionych przez całą gamę pechów, do wygodnych nie należy. Zwłaszcza przed tysiącami czytelników. No ale niech będzie – bez szczerości blogowanie ma tyle samo sensu, co ubieranie szpilek do wspinaczki.
Jeszcze zanim przejdę do meritum opowieści wyjaśnię – tak dla spokoju psychicznego, żeby nie dostać nominacji do nagrody Tatrołajza 2016 – czemuż to ukochane Tatry pokonały mnie z takim rozmachem. Nie wchodząc w mało istotne dla przebiegu akcji szczegóły powiem, że miałam problemy ze zdrowiem. Latem sporo chorowałam, łapałam infekcje jak szalona, co poskutkowało osłabieniem organizmu i spadkiem formy. Jednakże, we wrześniu poczułam się na siłach, aby ruszyć na podbój Tatr, a przynajmniej wierzyłam, iż siłą rozpędu i samozaparciem uda zdobyć się kilka fajnych szczytów.
Zaplanowałam (we własnym mniemaniu) dość lajtową trasę, prezentującą się następująco:
DZIEŃ 1: Łysa Polana – Dolina Białej Wody – Polski Grzebień – Mała Wysoka – Polski Grzebień – Rohatka – Zbójnicka Chata w Dolinie Staroleśnej
DZIEŃ 2: Zbójnicka Chata – wejście na wschód słońca na Świstowy Szczyt – Rohatka – Polski Grzebień – Dolina Wielicka – dojście Magistralą przez Batyżowiecki Staw i Osterwę do schroniska nad Popradzkim Stawem
DZIEŃ 3: Popradzki Staw – Dolina Mięguszowiecka – Koprowy Szczyt – Hlińska Dolina – Kobyla Dolina – Gładka Przełęcz – Dolina Pięciu Stawów
DZIEŃ 4: luźne gacie, a dokładnie spotkanie z Rudą oraz Kasią z Szukając Słońca i jakiś wypad w okolice Krzyżnego
DZIEŃ 5: gacie jeszcze luźniejsze, bowiem plan obejmował przede wszystkim pobudkę po gorączce sobotniej nocy w schronisku, a potem jakiś szczyt w rejonie schroniska
DZIEŃ 6 i 7: pomysłów milion, realizacja związana ściśle z okolicą, w jakiej byśmy wylądowali po ostatniej wycieczce z blogierami (które wpadły tylko na weekend).
Byłam przekonana, że podołam, jednak realizacja planu w rzeczywistości przypominała raczej cierpką wersję z krzywego zwierciadła…
***
A zaczęło się jak zwykle – od męczącej, całonocnej podróży do Zakopanego, która już na wstępie imprezy łapczywie odbiera pokłady energii. Później przesiadka na busa i o godzinie 7 z minutami meldujemy się na Łysej Polanie, gdzie swój początek ma niebieski szlak, biegnący w głąb mej ulubionej tatrzańskiej doliny (z przyległościami oczywiście) – Białej Wody. Ostatnio odwiedzałam ją podczas pamiętnego ataku na Młynarza z ekipą Doliniarzy, tym razem na celowniku była Mała Wysoka, na którą wdrapałam się w 2010 roku i do dziś uważam, za jeden z najlepszych tatrzańskich szczytów dostępnych szlakiem turystycznym.
Kto był w Dolinie Białej Wody, ten zapewne doskonale zapamiętał niebieski szlak, jako Never Ending Story. Rozwleczone jest toto w nieskończoność i tylko się cieszyć, że dość pokaźny odcinek prowadzi delikatnie w górę, chwilami nawet zupełnie płasko. Oczywiście później szlak zbierze swoje żniwo w postaci potu, jęków i przekleństw, ale z początku jest na tyle banalnie, że można bez problemu odpalić rakiety w nogach, zaoszczędzając nieco czasu na wyższe partie doliny.
Tyle że moje rakiety popyrkały chwilkę, zakrztusiły się, po czym „klapły” na amen. Na Polanę pod Wysoką, gdzie zwykliśmy jadać śniadanka, dotarliśmy powyżej czasu mapowego – a dokładnie 30 minut od naszego zwyczajowego czasu na tym odcinku. Już wtedy to powinno dać mi do myślenia, ale kiepski start zwaliłam na niewyspanie i brak kalorii.
Tuż za Polaną pod Wysoką zaczyna się właściwe podejście, najpierw na próg Kaczej Doliny, skąd doskonale widać ogrom doliny. Panorama jest fantastyczna, ale warto także zwrócić uwagę na samą Kaczą Siklawę, z hukiem opadającą ze stawiarskiej ściany – widać ją tylko przez chwil kilka.

Dolina Białej Wody. Po lewej próg, za którym gnieździ się Kacza Dolina, a ponad nią Zasłonista Turnia, Zachodni Żelazny Szczyt, Żłobisty, Rumanowy, Ganek, Kacza Turnia i Gankowa Strażnica. Na środeczku Dolina Ciężka z masywem Młynarza. Po prawej grań odchodząca od Szerokiej Jaworzyńskiej, oddzielająca Dolinę Białej Wody od Doliny Jaworowej oraz postrzępiona grań Hrubej Turni.
Szlak nieszczęśliwie omija Kaczy Staw, oddalony zaledwie 5 minut od znakowanej trasy, lecz jeśli ktoś się dobrze rozejrzy, to i wydeptaną ścieżynę wyłuska pomiędzy kosówkami. My tym razem odpuszczamy. Wizja dołożenia sobie dodatkowych 10 minut wędrówki jest tak przerażająca, że wolimy obejść się smakiem i na Kaczy popatrzeć jedynie z pewnej odległości. Tatrołajzy.

Kacza Dolina, od lewej: Zadni Gerlach, Batyżowiecki Szczyt, Kaczy, Zmarzły, Zasłonista Turnia, Zachodni Szczyt Żelaznych Wrót, Żłobisty.
W niezbyt porywającym tempie kontynuujemy podejście w głąb Doliny Litworowej, będącej jedną z odnóg Doliny Białej Wody.
Prawdę mówiąc już wtedy jechałam na oparach i myślałam tylko o tym, by jakoś doczłapać się do Litworowego Stawu i tam odsapnąć troszkę. Zaczynałam zdawać sobie sprawę, że jednak nie jest ze mną najlepiej, choć na zewnątrz wciąż prezentowałam postawę „że co, ja nie wejdę?”.

Dolina Litworowa, a w głębi przełęcz Rohatka rozdzielająca Dziką Turnią od Małej Wysokiej. Kurde balans, daleko jeszcze…

Zbliżenie na Rysy oraz Niżnie Rysy. Na perwszym planie Kacza Turnia w grani odchodzącej od Małego Ganku.

– Ryju, a weź mi strzel taką lansiarską fotę na tej skałce, wiesz, ja kontra góry..
– Ok!
#daćchłopuaparat #tenmoment

Nad Litworowym Stawem. Jednym z najulubieńszych w całych Tatrach.
Ganek i Rysy w chmurach, ostał się Żabi Szczyt Niżni oraz Młynarz.
Pogoda jakby siadała wraz ze mną. Chmury zaczęły pokrywać co lepsze tatrzańskie kąski, upośledzając kadry. Ale ja już nie walczyłam o nowe panoramy do albumu, walczyłam już tylko o każdy kolejny krok. Byle do góry. Fragment szlaku pomiędzy Litworowym a Zmarzłym Stawem wykończył mnie gruntownie, jakbym co najmniej dziabnęła całą Grań Baszt, a przecież dopiero co przekroczyłam granicę 2000 m. n.p.m.. W dolinie. Z nóg pozostały chwiejne galaretki, które nie miały prawa nieść wyżej. A trzeba było. Gdybym tylko miała ciepły śpiwór, Bóg mi świadkiem, że uległabym kolebie przy Litworowym, ba, zaległabym przy byle jakim kamieniu, byleby zakończyć już tę nierówną walkę. Niestety, trzeba było dojść do Zbójnickiej Chaty, a to oznaczało wdrapanie się jeszcze na Rohatkę. Bo o Małej Wysokiej nie było już mowy. Z pominięciem tego szczytu ostatecznie pogodziłam się na rozstaju pod Polskim Grzebieniem, na który zawitaliśmy o 14.30, po ponad 7 godzinach od opuszczenia Łysej Polany. O tej porze powinniśmy już odpoczywać po zejściu z Małej Wysokiej…

Panorama z podejścia nad Zmarzły Staw. Uchowała się Dzika Turnia, Wielicki Szczyt, Litworowy Staw oraz Hruba Turnia (już niziutko w dole).
Nic tak nie leczy zranionego ego jak czekolada zapita herbatką, toteż zarządziłam popas przed zasadniczym atakiem Rohatki. Miałam też czas, aby dokładnie przyjrzeć się wyzwaniu, które raz po raz, a to chowało się za chmurą, a to wyłaniało ukazując swe surowe oblicze. Najgorsze miało być zaserwowane już na wstępie – bowiem połać „piargowiska próżności” zagradzała drogę do wąskiego żlebu u wylotu przełęczy. Kiedy już poradziliśmy sobie z osuwającym się zboczem, pozostało pokonać skalną gardziel upstrzoną łańcuchami i klamrami. Tam nieco ożyłam, trudności wymagały skupienia i wyzwoliły w ciele nieco adrenaliny – to co lubię.
Zejście z Rohatki okazało się przysłowiowym gwoździem do trumny. Praktycznie na całej długości szlak przysypany jest skalnym rumoszem, a kiedy podłoże rusza ci się pod stopami, to gorzej już być nie może. Ktoś z galaretkami zamiast stóp nie radzi sobie w takim terenie zbyt płynnie. No chyba, że niechcący zjeżdża na tyłku razem z piargami…

A po drugiej stronie grani znajduje się Staroleśna Dolina – top tatrzańskich miejscówek. Widać już schronisko, jest też stado kozic…
Chyba nie muszę przekonywać, że po 11 godzinach tej nierównej walki widok schroniska jawił nam się niczym oaza na pustyni?

Kojący widok Zbójnickiej Chaty. Za nią Sławkowski Szczyt, na którym miałam okazję się kimnąć oraz Wielka Sławkowska Kopa (w promieniach zachodzącego słońca).
Niestety perspektywa kojącego noclegu szybko odbiła nam się czkawką – jak tylko skasowali nas 54 euro.
– Ale na stronie macie informacje, że cena wynosi 17 euro za osobę. – tłumaczymy.
– Nieaktualne, nowy cennik. – słyszymy w odpowiedzi, choć notabene został zmieniony na stronie dobre kilka tygodni po feralnej wycieczce.
– To może moglibyśmy przenocować na glebie w jadalni? Nie jesteśmy przygotowani na taką sumę, poza tym i tak wychodzimy przed świtem, więc nie budzilibyśmy innych na poddaszu.
– Nie ma takiej opcji.
– Przyjmujecie może złotówki?
– Nie ma takiej opcji. Płacicie czy wychodzicie?
Zapłaciliśmy, bo cóż było zrobić, ale z kwaśną miną i ze świadomością, że nie starczy nam eurasów na nocleg w Popradskim Plesie. Tam raczej nie ma co liczyć na nocleg turystyczny we wrześniu. W każdym razie kwota 27 euro za materac na podłodze, wśród dziesiątek innych turystów, bez możliwości kąpieli to nieco wygórowana cena. A bo właśnie, kwestia łazienki jest tam równie ciekawa. O kibelkach nawet nie chce mi się wspominać, zgroza taka, że lepiej sikać niczym kozice. Natomiast za prysznic robi zlew, oczywiście z wodą rześką jak w potoku. Spoko, nie takie rzeczy się przeżywało. Problem stanowił brak płachty (która z niewyjaśnionych przyczyn zniknęła) i usytuowanie zlewu niejako w miejscu przechodnim. Trzeba by mieć dwóch ochroniarzy do pilnowania pary drzwi, bo nie da się podmyć tego i owego przy świadkach. Oby brak zasłony był tylko chwilowym żartem. 😀
Najgorzej, że kilku słowackim grupkom pozwolono spać na glebie, mimo wolnych materacy na górze. Eh, po stokroć żałowałam braku ciepłego śpiworka! Zwłaszcza, że tak blisko znajdowała się przestronna koleba…
Z takich małych peszków najbardziej dobił mnie brak pasty do zębów – Tomek gdzieś zawieruszył rano, najpewniej w dworcowej toalecie. Wizja zasypiania z pasztetowym chuchem była tak straszna, że przemogłam się i wyżebrałam trochę pasty od pierwszej napotkanej dziewczyny. 😀 Dostałam nawet zapas, który owinęłam skrawkiem folii aluminiowej. Z czasem i tak rozpaćkał się po całej kosmetyczce. Normalka.
Oczywiście nadal wierzyłam w swoją zajebistość i niewypał z Małą Wysoką zrzuciłam na karb niewyspania i post-podróżniczego zmęczenia, toteż bez żadnego zażenowania nastawiłam budzik na 4.00 rano, by uderzyć na wschód słońca na Świstowy Szczyt. Nocleg, jak to w schronisku, był czujny, upstrzony pochrapywaniami współlokatorów, z regeneracją nie mający nic wspólnego. Rzecz jasna na dźwięk telefonu potrafiłam jedynie jęknąć cichutko i odburknąć Tomkowi (już nieco głośniej), że pierdolę cały ten wschód słońca i wszystkie góry wokół. Tatrołajza.
Bolało mnie dosłownie wszystko. Wszystkie mięśnie, w każdym zakamarku ciała. No pięknie się urządziłam! Lajtowe trasy, phi! W tym stanie powinnam się co najwyżej z Halą Gąsienicową siłować, a nie ze słowackimi dwutysięcznikami.
No ale cóż, nadzieja zdycha ostatnia, toteż równo o 6.30 zwlokłam się z wyra, by zobaczyć przebrzmiewający już wschód słońca. Na Świstowy Szczyt nie było już czasu – trzeba było trzymać wytyczony kurs na naszą Piątkę, gdzie umówiłam się z dziewczynami-blogierami.
To oznaczało ponowne wspięcie się na Rohatkę. A gdyby tak po drodze wziąć odwet na Małej Wysokiej? Hmm, smaczny pomysł, tym smaczniejszy, że porobiłabym porządne panoramy do działu „Opisy szlaków”. Na otarcie łez za Świstowy…

Dolina Staroleśna jest idealnym zakątkiem na niezobowiązujący spacer.

Uskuteczniamy podejście na Rohatkę, która umościła się niemal na środku kadru. Po jej lewej stronie Mała Wysoka, po prawej Turnia nad Rohatką oraz Dzika Turnia.

Dolina Staroleśna z Rohatki w otoczeniu Lodowego Szczytu, Durnego, Łomnicy, Pośredniej Grani (to po lewej) oraz Sławkowskiego i Staroleśnego Szczytu (po prawej stronie).
Zejście z Rohatki – tym razem po drugiej stronie przełęczy – znów utwierdziło mnie w przekonaniu, że z galaretkami to nie po Tatrach… Mapowy czas pomiędzy Rohatką a Polskim Grzebieniem oszacowany jest na 45 minut, tymczasem mnie ten odcinek zajął dokładnie 2 razy tyle. Nawet nie miałam siły się denerwować, wręcz dostałam potężnej głupawki – to był przełomowy moment, kiedy w końcu przestałam iść po cele i przestałam zadręczać się presją, jaką sama sobie zarzuciłam na ramiona z powodu bloga. Wtedy po prostu zaczęłam cieszyć się wędrówką – na tyle, na ile pozwoliło mi obolałe i zakwaszone ciało. I tylko Tomek kręcił głową, patrzył na mój koślawy, niepewny chód i zmartwiony pytał: „Gdzie podział się mój terminatorek? No nie poznaję ciebie”. Ja siebie też. Tatrołajza.
Na Polskim Grzebieniu zarządziłam długi popas, który zajął nam równą godzinę. W międzyczasie przeliczyłam pozostałe euro oraz czas potrzebny na dotarcie do Popradzkiego Plesa i stało się jasne, że nie mamy czego tam szukać. Po akcji w Zbójnickiej Chacie już nie byłam pewna ile nas policzą, nie wspominając o tym, że nie miałam sił mierzyć się z porządnym odcinkiem Magistrali. Nie w tym stanie.

Panorama z Polskiego Grzebienia. Po lewej masyw Gerlacha i Wielicki Szczyt. Na środku Zmarzły Staw, w oddali Hruba Turnia, Młynarz oraz Orla perć z Wołoszynem i Koszystą. Po prawej Dzika Turnia i Mała Wysoka.
Małą Wysoką oczywiście też odpuściłam, po cóż dobijać resztki górskiego ego. W tym wszystkim Tomka było mi szkoda najbardziej, bo rwał się na szczyty, lecz dzielnie towarzyszył tułaczej łajzie, najwyraźniej bojąc się zostawiać mnie bez opieki. Szacun. Na jego miejscu porzuciłabym siebie i poszła trzaskać panoramy. 😉
Zejście Doliną Wielicką było o tyle nudne, że pozbawione akcentu widokowego. W międzyczasie chmurzyska obniżyły się mocno, skrywając zarówno Króla Tatr, jak i Granaty Wielickie – postrzępioną grań odchodzącą od Staroleśnego Szczytu. Tylko z rzadka turnie ukazywały swe skalne oblicza, dając fragmentaryczny pogląd na krajobraz doliny.
Kolejny dłuższy popas miał miejsce nad Wielickim Stawem. Już nie śpieszyło nam się do Popradzkiego Stawu, bowiem wymyśliłam, iż ulokujemy się na noc na kwaterze w Szczyrbie (słow. Štrba), co wiązało się jeszcze z ok. 2-godzinnym zejściem zielonym szlakiem do Tatrzańskiej Polanki i dalej fru elektriczką.
Wydawało nam się, że najgorsze za nami, że wyśpimy się, odpoczniemy i odkujemy sobie na szlakach to i owo. Jednak pechowa karuzela miała dopiero pójść w ruch… Nawet nie przypuszczałam, że jeszcze ten wieczór okupię potokiem łez. Zwykła łajza.
CZĘŚĆ DRUGA HISTORII, CZYLI KOPROWA I ZAWORY NA OTARCIE ŁEZ
Pozdrawiam,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Ała 🙁
27 euronów za łeb na praktycznie glebie?! Ja pieprzę! Coś się tym Słowakom pomyrdało totalnie z tymi cenami. Za co, ja się pytam?!
Troszkę tak. Wiele słowackich schronisk (nie tylko tatrzańskich) ma cennik z dupy. A jeśli my Polacy przeliczymy jeszcze to na złotówki… 😀
nawet ja, co na wyjazdach szastam kasą, stwierdzam, że to jest przegięcie ;-P
Kasia, szkoda, że nie mogę lajknąć. 😀
Tyle to my płaciliśmy w Tyrolu za cudny pensjonat, ze śniadaniami i kartą allinclusive, w której mieliśmy do oporu wyciągi, autobus, muzea.
Zdecydowanie, ceny mocno zawyżają lub często się nie zgadzają z tymi, które wypisują na swoich stronach WWW.
ps.
Bardzo Ciekawy wpis i przepiękne zdjęcia!
Za lokalizacje
Kurde, a ja nigdy nie szłam Doliną Białej Wody, ciekawe czy idąc sama nie wykończyłabym się psychicznie 😛 Oczywiście bardzo Ci współczuję, ale czytało się to fajnie 😉 A pieseła jednego ze Zbójnickiej Chaty poznaję 😉
Wiem, wiem, pamiętam bestię z Twojej relacji! 😀 Co do samotnego przejścia przez Białą Wodę – troszkę ryzykowny temat, ale idzie ogarnać, bo co jakiś czas te widoki jednak zajmują głowę. Ja kiedyś przeszłam 2 razy Białą Wodę w ciągu jednego dnia (wtedy spokojnie wlazłam na Małą Wysoką), ale powiem, że końcówka zejścia to już był dramat dla stóp. 😀
Ceny w schroniskach u naszych sąsiadów są naprawdę wysokie. Ja przeżyłam jedno rozczarowanie, w schronisku przy Zielonym Stawie w Dolinie Kieżmarskiej. Ceny podane w necie też były inne – niższe niż zawołali. Od tego momentu jeżeli sytuacja mnie nie przymusza – w ogóle nie planuję noclegów po słowackiej stronie Tatr, chyba że w jakiejś miejscowości.
Na razie nie rozczarowałam się schroniskami alpejskimi. Ceny mają podobne lub niższe, a dla członków Alpenverein – średnia kwota 10 euro.
Jesteś dziś drugą osobą, która mówi, że w Alpach taniej, jak na Słowacji. 😛 Ja akurat preferuję słowacką stronę Tatr, więc muszę pomyśleć o jakimś ciepłym śpiworku. 😛
Bidulka! Tobie do śmiechu nie było, niemniej jednak relacja wyszła zabawnie. Niesprawiedliwy ten ciąg dalszy. Znęcasz się nad nami!! 🙂
To moja specjalność! 😀
Jak sama nazwa wskazuje schronisko to Zbójnicka Chata i urzędują tam zbóje, które obdzierają z eurodudków 🙂 Ja osobiście miło wspominam Zbójnicką Chatę, ale ceny faktycznie poszybowały w kosmos. Gdzieś mi mignęło, że marzysz o Jaworowym – gdybyś szukała czegoś chętnie pomogę, nam udało się wejść na szczyt 🙂
Rok temu się grzałam na Jaworowy, miałam przygotowaną trasę, ale przepędziła nas podła pogoda. Jak znowu zagnę parol na ten szczyt, to chętnie się jeszcze skonsultuję z Wami! 🙂
Witam serdecznie. Czy mogłabym prosić na priv o wszelkie wskazówki dotyczące wejścia na Jaworowy? Jest on w moich planach, a jak na razie dysponuję tylko dosyć skąpym opisem Nyki…
Ejże… ależ trafiłem na relację… toż to z gatunku górskiego melodramatu :-).
No niestety, i taki czasem bywa ciężki los „tułacza”… Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, bo relacja na tym tylko zyskała, coś na wzór Hitchcockowskiego suspensu :-).
Świetnie się czytało i oglądało… Pozdrawiam i życzę następnych takich wspólnych tatrzańskich przygód z super widokami :-).
Ło! Porównanie do Hitchcocka? Nie jest źle. 😀
Musowo przeczytam następną część, zapowiada się intrygująco, mam nadzieję, że Tatry się nie poddadzą :-). W żadnym jednak razie nie poganiam…
Pewnie będę tu gościł częściej, dla opowieści i zdjęć – tych z gór wszelakich…:-)
Właśnie wróciłem z pierwszych zimowych gór. Padło na Karkonosze. Jednoczę się z Tobą w bólu. Pięć dni chodziłem w chmurach i mgle. Przeziębiony, kaszlący i z gilem do pasa. Szlaki łączyłem po 20-25km. Pocieszenie takie, że jeden dzień miałem słoneczny no i że wlazłem na Śnieżkę od restauracji Biały Jar w czasie letnim. Przydały się duże raczki i kijki.
Nie zawsze wychodzi, jak sobie zaplanujemy, co nie? 😀 Na szczęście góry stoją, jak stały. 😛
Witam . Dziwie się dlaczego wcześniej nie zdecydowaliście się przekimać pod chmurką , a wspominałaś w opisie że tam koło Litworowego była koliba ? chyba nawet wiem która. Na Niżnych Rysach i na Baranim siodle się jakoś dało , czytałem tamte relacje jednym tchem , ten niezapomniany wschód słońca – super !. Rozumie tutaj że nie planowaliście takiej opcji i nie mieliście stosownych śpiworów /puchowych/ – pałatka , folie itp. – a tu jesienne noce chłodniejsze , i może jeszcze jaki misio podejdzie ?. Odkąd na Słowacji wprowadzili ojro to wiele turystów klnie na te ceny i Słowacy również , a jeszcze jak ktoś zaparkował swoje auto na parkingu płatnym od strony Słowackiej i wybrał się na kilkudniową eskapadę. Przyznam szczerze trochę się uśmiałem z tej relacji /to zdjęcie z czołówką w schronisku/ – jaka bidulka , choć na pewno warto było przejść przez Grzebień i Rohatkę – ale to spanie w Zbójnickiej to już chyba nie …. A Mała Wysoka zaczeka , to nie zając nie ucieknie. Pzd.
Tych nocek pod chmurką było więcej, ale tym razem sobie darowałam, bo byłam po chorobie – wymęczona i osłabiona – nie chciałam dźwigać tych wszystkich biwakowych klamotów, zwłaszcza, że nie mam puchowego śpiworka (a systetyk, wiadomo, swoje waży). Wyszło, jak wyszło. 😀
A Małą Wysoką już mam na koncie, ale dawno, dawno temu, więc bardzo żałowałam, iż się nie udało. No cóż, nie zawsze jest idealnie. 😉 😀
Teraz już też się śmieję z tego wyjazdu, więc witaj w klubie! Druga część będzie równie zabawna. 😉
Pozdro!
Twoje opisy pod zdjęciami wygrywają wszystko! Moje ulubione to „Ryju, a weź mi strzel taką lansiarską fotę na tej skałce, wiesz, ja kontra góry..” 🙂 Ja podczas pierwszej wyprawy w góry tak się „połamałam” – kolano obdarte, szyja mnie bolała – juz myślałam, że na kolejną wyprawe ubiore się w ochraniaczed niczym zapaśnik… ale nie da się nie zakochać w tych widokach no i za rok znów poszłam 😀 Całe szczęście buty miałam wygodne ( z przeceny w dodatku na regatta.pl) w przeciwieństwie do mojegu lubego.. Pozdrawiam
Pytanko : na Polski Grzebień to ŁATWIEJ = mniej mozolnie [chodzi o kondycję – latka lecą ;)…] wejść zaczynając od Łysej Polany [tak jak opisałaś ] czy w odwrotnym kierunku tj. wejść od słowackiej strony i zejść do Łysej Polany …
w moim wieku/stanie zdrowia to gigantyczna wyprawa … ale co zrobić jak Tatrodziadka górki przyzywają i sie oprzeć nie umie 😉
PS. blog super – czytam z zaciekawieniem bo i tekst i zdjęcia [z opisami szczytów!] mocno wciągające …
Zdjęcia są bardzo inspirujące. Opisy też godne uwagi. Pisz dalej i zwiedzaj! PS. ja też niedługo zaczynam piesze wycieczki. 😉
Jakie piękne zdjęcia. Nie wiem dlaczego, ale ja jakoś boję się gór. Wolę zdecydowanie morze, ale może się kiedyś przekonam.
Oj zachęcam do gór. Zawsze można zacząć bardzo delikatnie, od szlaków w dolinach. Warto sprawdzić! 🙂 Wybierz się kiedyś w Tatry na Rusinową Polanę (plus Gęsia Szyja jeśli straczy sił i chęci) albo na Halę Gąsienicową. 🙂
Witam, też chciałem zaznaczyć, że zdjęcia są wysokiej jakości – cieszą oko.
Dzięki! 🙂
Świetna relacja! łaziliśmy tamże z Żona w tamtym roku końcem września, tylko szliśmy jakby w odwrotną stronę. Kimaliśmy w tymże schronisku – i też nas dobiły te ceny, ale co było zrobić. Za to zejście mieliśmy z Rohatki iście nieciekawe – z rana spadł śnieg i utrzymywała się dość gęsta mgła – widoczność niemalże zerowa. A później deszcz i tak do samego dołu…Patrzając na Twoje zdjęcia jak nic trzeba tam wrócić, byle nie od strony Doliny Białej Wody bo ten szlak to jakaś masakra-chyba lepiej nim schodzić jak wychodzić 🙂
P.S. czekamy na dalszą relację..;)
Ahoj!
Oj, warunki faktycznie nieciekawe! Ja tam Białą Wodę uwielbiam, choć czasami jej długość potrafi dobić. 😛
czy możesz podpowiedzieć coś więcej o tej kolebie przy zbójnickiej chacie?
Zobacz maila 🙂
Piękna relacja :). Niemniej jednak to chyba nie był Pani dzień na wspinaczkę. W zeszłym roku przeszedłem szlak bardzo podobny do tu opisywanego tzn. (Palenica-rohatka-Tatrzańska Łomnica), oczywiście wszystko w ciągu jednego dnia. Osoba która mi towarzyszyła przy Zbójnickiej Chacie powiedziała, że już nigdy nie będę organizował wycieczek. Niemniej jednak po powrocie o zmierzchu do Polski kiedy emocje i zmęczenie opadły każdy był z siebie dumny.
ps. W tym roku planuję przejść całą Orlą Perć
To był zdecydowanie zły okres dla mnie na wędrówki. Ale przygody były. 😀
Powodzenia na Orlej! 🙂
Świetnie się czyta Twoje relacje 🙂 Jeśli chodzi o Dolinę Białej Wody to uwielbiam tę dolinkę, a Mała Wysoka to moje ukochane miejsce. Ale zawsze robię tak: rano dojazd do Tatrzańskiej Polanki, dalej Śląski Dom, dalej na Polski Grzebień, Mała Wysoka, a potem na luzie już na dół aż do Łysej Polany. Jadę w Tatry raz do roku, na dłużej, stąd miejscówka jedna i kombinuję.
Ale też spałam w Zverówce, Żarskiej, tam ceny ok. W Szczyrbskim też się udało za 16 euro 😀
Chciałam też przejść Koprową Dolinę, ale jako, że łażę sama, to szczerze bałam się spotkania z misiem.
Można prosić o info gdzie jest ta fajna koleba pod Zbójnicką Chatą? 🙂
Idąc kawałek szlakiem na Czerwoną Ławkę. Przed murem Jaworowego w Zbójnickim Korycisku.
Trafiłem tu z przypadku przez instagrama, i proszę, proszę, jak miło.
Sporo dobrych zdjęć, no i opisy które dają się czytać bez znudzenia.
Będę sukcesywnie pochłaniał, bo zaiste jest co 🙂
Pozdrawiam serdecznie z Gdańska 🙂