A zaczęło się to tak. Wyruszyłam na Czerwone Wierchy z wielką nadzieją, iż uda mi się nie przemoknąć do cna. Plan udało się zrealizować (lekkiego deszczu w okolicach Pieca nie będę się czepiać). Do Małołąckiej Przełęczy podziwiałam niemalże tylko kamienie pod nogami, ale niespodziewanie Tatry poczęły wyłazić spod chmur, więc błyskawicznie zaczęło mnie nosić, aż poniosło na Giewont.

W kierunku Doliny Kasprowej… Dwa wyraźne wypiętrzenia to Wielka Królowa Kopa (po lewej) i Kopa Magury (po prawej)
Z Kopy Kondrackiej schodziłam… dziwnie! Leciałam na łeb na szyję w dół, by zdążyć na zachód słońca, przecież pierwsze zaczerwienione łaty już się pojawiały na niebie. Po chwili stawałam jak wryta i fociłam na potęgę, nie mając pewności czy w ogóle jakikolwiek zachód słońca będzie widoczny. Może te łaty to miała być jedyna atrakcja tego wieczoru?
Mój szaleńczy rytm nie miał ładu i składu: to truchtałam, to kucałam w poszukiwaniu finezyjnego kadru, to znowuż wyczyniałam cuda z kijkami, nie mogąc się zdecydować co z nimi uczynić. W tej fotograficznej gonitwie po zachód słońca przeszkadzały, z drugiej strony ratowały mi dupsko podczas zejścia: szybkie tempo i skalny rumosz na szlaku sprzyjały wywijaniu orłów. Dzięki kijom obyło się bez fikołków.
Kolejne dzikie wygibasy (doprawdy nie wiedzieć kiedy przeleciałam przez Kondracką Przełęcz i Kondracką Przełęcz Wyżnią) w mig doprowadziły mnie na zbocze Giewontu. Tam zastopowało mnie skutecznie. Na skalnej półce kilka metrów wyżej (gdzieś na wysokości pierwszych łańcuchów) stała sobie kozica i najspokojniej w świecie obserwowała okolicę, co rusz zerkając w stronę zachodzącego słońca.
Pstryk! Pstryk! Pstryk! Kurde, nieciekawie to wyszło… Gdybym tak była bliżej… No to leć idiotko! – skarciłam sama siebie, po czym na podobieństwo górskiej kozy przeskakiwałam kamienne stopnie, by po chwili znaleźć się w odpowiednim miejscu (prawie, jednak wolałabym być jeszcze bliżej) o odpowiednim czasie – w rezultacie mogłam odwzorować takie coś:
Gdy kozicy znudziło się pozować, dopiero odczułam jak po raz kolejny tego dnia radocha rozlała się po mnie (aż po piętki!). W każdym razie na rozczulanie się nie było czasu – siła rozpędu pogoniła mnie na sam wierzchołek. I nie pytajcie jak wlazłam po łańcuchach z kijami, nie bardzo pamiętam tego procesu. Cały umysł skupił się na rejestracji tego:
Zdjęcia nigdy nie oddadzą piękna i niesamowitego klimatu jaki tworzy zachodzące słońce. Można próbować coś tam przekazać, pokazać, ale zawsze będzie to tylko namiastka zastanej rzeczywistości, dlatego nie będę się silić na opisywanie niezwykłości tego zjawiska czy uczuć jakie biegały mi wtedy pod kopułką. Po prostu nie umiem. Może kiedyś, jak przeżyję takich chwil znacznie więcej, odnajdę właściwe słowa. Póki co zostanę przy obrazkach.
W końcu trzeba było rzewnym wzrokiem omieść Tatry po raz ostatni i ruszać w dół. Aparat wymieniłam na czołówkę (kijów nadal nie chciało mi się chować, przecież za chwilę będą bardzo potrzebne) i zaskakująco sprawnie pokonałam załańcuchowany odcinek. Poniżej trudności znacznie przyśpieszyłam, wyprzedziłam grupki turystów (o dziwo troszkę ludzi kręciło się wtedy pod Giewontem) i w rekordowym tempie znalazłam się przy schronisku na Hali Kondratowej.
Wiatr już nie hulał, chmury sobie odpłynęły w nieokreśloną dal, miliony gwiazd mrugały na niebie. Nie dziwne, że sporo osób wolało okupować ławy przed schroniskiem, aniżeli ciasną salkę w środku. Ależ tam był klimacik! Nie mogłam odżałować, że nie dane mi było dziabnąć browarka w takim anturażu. Co zrobić, musiałam kurcgalopkiem pokonać resztę trasy. I wiecie co? Szło mi się znakomicie! Bardzo szybko dotarłam do Kuźnic i już całkowicie rozluźniona pokonałam drogę do Zakopanego. No dobra, możliwe że prułam jak strzała, bo bałam się niedźwiedzi i zboczeńców pochowanych po krzakach.
Niby taka oklepana i dobrze mi znana trasa a pokazała inne oblicze: kiepski warun, niespodziewane rozpogodzenie, spotkania z kozicami, emocjonująca gonitwa za zachodzącym słońcem, zejście w blasku setek rozświetlonych gwiazd – te wszystkie czynniki odmieniły szablonową wycieczkę w jedną z najciekawszych, jakie udało mi się przejść w Tatrach. Eh, no pięknie było!
PS. Opis szlaku na Giewont oraz zdjęcia trudności znajdziecie tutaj (z Kopy na Kondracką Przełęcz) i tutaj (pętelka wokół szczytu).
Górskie pozdro,
Madzia / Wieczna Tułaczka
***
Tu też jest fajnie:
Szybko, po przeczytaniu przeze mnie poprzedniego wpisu) pojawił się jego dalszy ciąg 🙂
Piękny ten zachód, najładniej jest tu: http://www.wiecznatulaczka.pl/wp-content/uploads/2015/01/zachod-slonca-na-giewoncie-12.jpg
Zazdroszczę 🙂
No widzisz 😀 Nie mogłeś się doczekać c.d. to szybciutko dokończyłam 😉
Fantastyczne zakończenie wycieczki, a kozica na tle płonącego nieba rewelacyjna.
Zdjęcia z kozicą – świetne!
WOW zdjęcia cudne 🙂
To ja pójdę teraz sobie cicho zapłakać w kątku… Chcę tam, bo tam tak piknie!
Nie płacz, tylko kije w łapy i wio w góry o dziwnych porach 😉
Bardzo płodna fotograficznie wycieczka, ciekawie opisana, zdjęcia… świetne!
Cicho, bo się zarumienię! 😉
Zdjęcie tej kozicy o zachodzie słońca jest po prostu przerewealcyjne!
No ładnie przypozowała. Modelka, co nie? 🙂
Jak tam było cudownie :). Zgadzam się, że aparat nie oddaje nigdy rzeczywistości, więc – musiało być jeszcze ładniej, niż to sobie wyobrażam.
Zazdroszczę i… planuję swoje kolejne wyjścia.
Ajaj! Warto było gonić 😀 Zdjęcia bajkowe… No i oczywiście najbardziej mi się podoba to z kozicą 🙂
Pięknie 🙂
Witam,
Właśnie tu trafiłem, bardzo fajny blog.
Świetne zdjecia i teksty.
Dziękuję za opisy tras i zdjęcia bo właśnie tego szukałem żeby zaplanować wędrówkę !!! 🙂
Pozdr, M
Wow, na Giewoncie jeszcze w życiu nie byłem, ale przekonałaś mnie żeby się tam wybrać. Kozica jest naprawdę mega, super zdjęcia:)
Pozdrawiam,
Krzysiek
Ale sobie powędrowałam z Tobą Madziu !!!!!
Nie ma to jak niespodzianki – miłe niespodzianki na szlaku. Super spędzony dzień, piękne zdjęcia, wspaniały jak zawsze u Ciebie opis.
BOSKO !!!!
Ahoj!!!! i do zobaczyska na szlaku -:))))